Choć na kontynuację Tears of the Kingdom przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, to twórcy zaoferowali nam coś innego. Oto wydali grę The Legend of Zelda: Echoes, która ma bardziej przypominać stare odsłony cyklu, ale w połączeniu z ciekawszymi mechanikami nowych części. Czy to mogło się udać?
Tu nigdy nie chodzi o fabułę
Fabuła wygląda dość klasycznie. Oto sterujemy sobie napakowanym i silnym Linkiem, który idzie odbić Zeldę i tym samym uratować królestwo. Jednak jego przeciwnik znika, a przy tym tworzy czarną dziurę (czy inny rodzaj portalu w nicość), który wchłania Linka, a także zaczyna infekować miasto. Wówczas to Zelda musi chwycić za broń i zawalczyć o swoje królestwo, nim będzie za późno.
Jak widać, historia nie jest szczególna, choć podoba mi się ta zamiana ról wśród naszej dwójki. Poza tym to jednak dość klasyczny szkielet opowieści, który mi osobiście nie przeszkadza. W grach z tej serii zawsze zależy mi przede wszystkim na rozgrywce i dobrej zabawie, a elementy fabularne traktuję jako dodatek. I jeśli podejdziecie z takim nastawieniem, to nie powinniście się rozczarować.
Połączenie nowego ze starym
To, co najbardziej urzekło mnie w tej odsłonie, to ciekawe połączenie rozgrywki. Twórcy postawili na widok z lotu ptaka, który fanom serii kojarzy się ze wcześniejszymi odsłonami. Uzupełnili to jednak elementami znanymi z nowych części: dają nam dużą dowolność w sposobie wykonywania zadań, dostarczają sporo zabawek oraz przenoszą część interfejsu z dwóch ostatnich odsłon.
I żeby nie rzucać słów na wiatr, to wyjaśnię jak to wygląda. Zelda posiada specjalny przedmiot, dzięki czemu może skanować obiekty i odtwarzać je w dowolnym miejscu i czasie. Mamy więc do dyspozycji masę przedmiotów do budowania, ale z biegiem rozgrywki dostajemy również antagonistów, których możemy przyzywać jako swoje miniony. Daje to ogrom możliwości, tak jak dawało nam Tears of the Kingdom, a jednocześnie wciąż mamy ten tradycyjny widok.
Dzięki temu rozgrywka to czysta poezja. Dostałem dokładnie to, za co uwielbiam dwie poprzednie Zeldy, a jednocześnie mam powiew świeżości, spowodowany innym widokiem kamery czy samą grafiką. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż to spin-off idealny, bo przecież łączy wszystko co dobre, zachowując przy tym unikalny i indywidualny charakter. Bo tak rzeczywiście jest.
Optymalizacja i kwestie techniczne
Tradycyjnie swoją recenzję muszę zakończyć segmentem o optymalizacji. I tradycyjnie muszę pochwalić, że Nintendo odwaliło kawał dobrej roboty, bo dostarczyło produkt gotowy. Właściwie cały czas nie miałem problemu z płynnością, poza jedną sceną, gdzie wchodzimy na dużą lokację, w której znajduje się sporo postaci. Wówczas gra troszkę chrupła, ale nawet tego nie można nazwać tragedią. Nintendo cały czas jest kilka poziomów przed swoją konkurencją pod tym względem.
Podsumowanie
Finalnie, gra zdecydowanie się udała. Choć w pierwszej chwili bałem się, jak wyjdzie to niecodzienne połączenie, to teraz jestem pełen zachwytu. To jednak z lepszych gier tego roku, bo daje mi namiastkę tego, co dała mi najlepsza gra poprzedniego roku (czyli Tears of the Kingdom), ale nie jest zwykłym odgrzaniem kotleta. Oby więcej takich produkcji autorstwa tego studia, bo wciąż potrafią mnie pozytywnie zaskoczyć!
Grę otrzymałem do testów dzięki uprzejmości polskiego dystrybutora.
Maciej Baraniak
Student UEP na kierunku prawno-ekonomicznym. Prywatnie miłośnik różnych gatunków kina oraz komiksów, a przy tym mający bardzo specyficzny gust muzyczny. E-mail: maciej-baraniak@wp.pl