
Narodowcy w nieoficjalnych rozmowach trochę kręcą nosem na obecność Kaczyńskiego na marszu. Wiedzą, że w Polskę pójdzie przekaz, iż oto cała prawica – PiS, Konfederacja i Konfederacja Korony Polski Grzegorza Brauna – pomaszerują obok siebie w tym patriotycznym wydarzeniu. A elektorat odbierze to jako zapowiedź przyszłych wspólnych rządów.
Tymczasem sytuacja jest skomplikowana, bo trzy prawicowe partie różnią się równie mocno, co ugrupowania składające się na obecny obóz rządzący, a na dodatek bardzo się nie lubią.
Wspólny udział w Marszu Niepodległości tego nie zmieni, ale publiczność nie musi o tym wiedzieć.
Zawłaszczony patriotyzm?
Patriotyczne imprezy od dwóch dekad stały się domeną prawicy. Głównie z tego powodu, że partie lewicowo-liberalne nie bardzo mogły albo nie chciały budować swojej tożsamości politycznej na wydarzeniach historycznych.
W latach 90. obchodzono Święto Niepodległości w taki sposób, żeby nikt z obywateli tego nie zauważył – bardzo oficjalnie i bez budzenia gorętszych uczuć w społeczeństwie. Dopiero gdy Narodowcy zaczęli organizować marsz 11 listopada, okazało się, że jest duże zapotrzebowanie na imprezę, w której Polacy mogą zademonstrować swoje patriotyczne uczucia. Z roku na rok liczba uczestników Marszu 11 listopada rosła, a strona lewicowo-liberalna zaczęła zazdrościć prawicy umiejętności odczytywania emocji społecznych.
Najpierw próbowała zniechęcić społeczeństwo do udziału w marszach. Media liberalne pełne były stwierdzeń, że 11 listopada faszyści maszerują przez Warszawę. Po prawdzie młodzi „patrioci” dawali powody do krytyki, wdając się w bójki z policją i podpalając różne obiekty: tęczę na Placu Zbawiciela w Warszawie, budkę strażniczą przed ambasadą rosyjską, wozy transmisyjne nielubianych telewizji, a nawet jedno mieszkanie, które zapłonęło od racy wrzuconej przez balkon ozdobiony transparentem z błyskawicą. Komuś się nie spodobał ten symbol protestów kobiet po zaostrzeniu przepisów aborcyjnych.