Skip to main content

Windows zdaje się być nietykalnym standardem dla firm i szkół, Google postawił na ruch pozornie zaskakujący: nie atakować systemu, lecz… ominąć go. Przejęty wcześniej start-up wraca jako Cameyo by Google i zmienia Chromebooki w narzędzia, które potrafią uruchamiać aplikacje Windows bez Windowsa. Minimalistyczny sprzęt nagle zyskuje nową przestrzeń manewru.

Chromebooki od lat próbują wejść na firmowe biurka — z mizernym skutkiem. W edukacji jeszcze jakoś sobie radzą (przede wszystkim w USA), ale w korporacjach przegrywają z przyzwyczajeniami, integracjami i całym ciężarem lat, które firmy spędziły w ekosystemie Microsoftu. Chodzi o kilka kluczowych programów, które nadal istnieją tylko w wersji desktopowej na Windows. Owe”ostatnie bastiony” skutecznie zatrzymywały migracje.

Google stwierdził więc: skoro przeszkodą są aplikacje, to zróbmy tak, by działały… bez systemu. Cameyo więc, po rebrandingu, integruje się z ChromeOS i pozwala streamować aplikacje z Windows jako ich wersje webowe — bez pełnego pulpitu, bez RDP i bez maszyn wirtualnych. Zamiast masywnego środowiska rodem z 2005 roku, użytkownik dostaje lekki interfejs przypominający zwykły program w przeglądarce.

Cameyo działa inaczej niż klasyczna wirtualizacja

Wirtualizacja pulpitu przez lata była protezą: działała, ale zawsze z opóźnieniem, pewnym narzutem i kompromisami. Cameyo idzie w inną stronę. Wirtualizowana jest sama aplikacja, a nie środowisko. Przełączanie między programami Google i Microsoftu odbywa się lokalnie, a jedynie kod aplikacji Windows trafia strumieniowo z serwera.

To pozwala łączyć Google Workspace, PWA, webowe narzędzia i „tradycyjne” aplikacje z Windows. Ktoś otwiera Excela, potem wraca do Dokumentów Google, a następnie korzysta z wyspecjalizowanego programu księgowego — i wszystko działa bez typowej, topornej maszyny wirtualnej.

Czytaj dalej poniżej

Brak konieczności pełnej emulacji pulpitu radykalnie obniża koszty obliczeniowe. To ważne dla działów IT, które od lat musiały żyć z ciężkimi farmami serwerów tylko po to, by kilku pracowników miało dostęp do jednej aplikacji.

Dlaczego Google wybrał ten moment?

Microsoft jest dziś w pozycji, którą można opisać jednym zdaniem: wszyscy narzekają, ale nikt tak naprawdę nie odchodzi. Windows jest nieporęczny, drogi w utrzymaniu i pełen balastu w postaci fikołków wycelowanych w kompatybilność wsteczną, ale trzyma firmy w ryzach jednym argumentem: „potrzebujecie nas dla tych aplikacji”.

Relauch Cameyo to atak wykorzystujący ten jeden właśnie argument. Firma nie próbuje zastąpić Windowsa, tylko wywiercić w nim dziurę. Jeśli Chromebooki zaczną obsługiwać wszystkie aplikacje, które decydowały o lojalności wobec Microsoftu, bariery migracji znikną. A wraz z nimi i dominacja Microsoftu.

Google jednak musi przekonać organizacje, które boją się zmian jak ognia. Chromebooki są tanie, ale infrastruktura firmowa jest ułożona pod Windowsy i TYLKO pod Windowsy. Cameyo może być pierwszym klinem, który zacznie to pęknięcie poszerzać.

Czy przełom jest pewny? 

Trzeba to powiedzieć jasno: Cameyo nie zburzy pozycji Microsoftu w ciągu roku czy dwóch. Nikt nie zacznie nagle trząść w Redmond portkami. Jednak — długoterminowo — taka możliwość jest. Jeśli organizacje odkryją, że większość użytkowników może pracować w przeglądarce, a tylko część korzysta ze „starych” aplikacji — wtedy zaczynają się oszczędności. A oszczędności to najlepszy argument w świecie korporacji. Tabelki w Excelu mają świecić się na zielono.

Czytaj również: Windows 11 naprawiony. Microsoft usuwa uciążliwy błąd

Dla Google stawką jest przebudowa rynku laptopów firmowych. Jeśli Chromebooki staną się „wystarczająco dobre” dla 70–80% pracowników, to Microsoft traci swój najważniejszy instrument kontroli. Microsoftowi może przyjść żyć w ciekawych czasach.