Skip to main content
Rozrywka

Eden – recenzja filmu

Autor 6 września 2025Brak komentarzy

Dlaczego zwróciłem uwagę na Eden? Otóż zaciekawiło mnie, co może kryć się za projektem, w którym trzy kobiety, uważane za jedne z najpiękniejszych w Hollywood, spędzają czas na rajskiej wyspie mającej przypominać biblijny ogród. Spodziewałem się czegoś na kształt Babilonu Chazelle’a albo Saltburn od Emerald Fennell, a nie poważnej dysputy o naturze człowieka, jego pierwotnych instynktach i nieprzebranej zawiści. Eden ma mankamenty  całkiem sporo, o czym za chwilę – ale nie można przejść obojętnie obok realizacji technicznej. Jego kolorystyka od razu rzuca się w oczy: obraz jest przybrudzony, w wielu miejscach dominuje filtr zgniłej zieleni. Dodajcie do tego monumentalne widoki i świetnie zrealizowane zdjęcia – macie przed oczami jedno z większych pozytywnych zaskoczeń tego roku. Oczywiście to wciąż tylko technikalia, ważny element filmu, ale bez scenariusza i gry aktorskiej nie dałoby się tego sprzedać.

Jeśli chodzi o aktorów, mamy spory rozstrzał w ocenach. Na jednym biegunie jest Sydney Sweeney – najjaśniejsza postać Edenu, naturalna, dobra, ciepła. Jedyna dająca się w pełni lubić, jedyna nieskażona najgorszym obliczem człowieczeństwa. Z kolei po przeciwnej stronie jest Vanessa Kirby, która po raz kolejny w swojej karierze przeszarżowała. Miała być damską odpowiedzią na rolę Colina Farrella w Duchach Inisherin, (takie przychodzą mi skojarzenia). Mało lotna, ezoteryczna, kochająca bezgranicznie swojego osła. Tyle tylko, że zabrakło w tym wszystkim wyczucia. Większość scen z nią jest kompletnie nietrafiona. Aktorka próbowała się wczuć, ale niemal przez cały czas stała obok tego, jak powinna wyglądać i zachowywać się jej bohaterka.

Podobnie jest z Judem Lawem. Ekscentryczny, wyalienowany doktor jest karykaturą człowieka – tak to wyglądało w zamyśle twórców. Niestety Brytyjczyk poszedł o krok za daleko. To, co miało być wspaniałą kreacją, okazało się w większości niestrawne. Na krótką chwilę można podziwiać tę przemianę, ale z czasem zaczyna męczyć. Nie męczy za to Ana de Armas. Choć z oceną jej aktorstwa w Edenie mam największy problem. Otóż jej postać to jeden z najciekawszych czarnych charakterów wykreowanych ostatnio w kinie. Dyktator rujnujący swoich poddanych w ciele kobiety. Jej poczynania budzą autentyczną grozę. Jest szatanem, wężem pełzającym po rajskim ogrodzie i skłócającym ze sobą jego mieszkańców. Ana pokazuje cały wachlarz emocji, całą paletę mistrzowsko udawanych uczuć. Jest antagonistką z prawdziwego zdarzenia, ale udaje jej się przy tym niemal do samego końca utrzymać na twarzy uśmiech.

Na koniec jest do bólu poprawny Daniel Brühl, niewyróżniający się niczym specjalnym. Jako jedyny nie ma problemu, który dotknął resztę obsady. Tutaj trzeba wrzucić nie kamyczek, a głaz do ogródka reżysera. Chciał on bowiem, by bohaterowie – jako że przybyli na Galapagos z Niemiec – mówili wszystko z niemieckim akcentem. Szkoda, że przeważnie nie potrafią utrzymać go na choćby jedną dłuższą chwilę. Ich głosy brzmią nienaturalnie. Przez to właśnie Vanessy Kirby często nie szło zrozumieć, a Ana de Armas mówiła niekiedy trzema głosami w jednej scenie. Reżyser musi przypilnować takiej rzeczy albo całkiem z niej zrezygnować. Półśrodki były najgorszą możliwą decyzją.

No, ale jest jeszcze scenariusz, czyli naprawdę mocny punkt Edenu – gdyby nie wspomniane wyżej wtopy, wynosiłby on tę produkcję na absolutne wyżyny. Nie wiadomo, co się wydarzy, kto z kim wejdzie w interakcję, jakie oblicze człowieka pokaże światu. Pięknie widać tutaj przemianę, jaka zachodzi w poszczególnych bohaterach pod wpływem czynników zewnętrznych. Oddziaływanie nawet tak małego społeczeństwa odciska swoje piętno na jednostce. Najlepiej widać to na przykładzie doktora Rittera granego przez Lawa. To on porzuca wszystkie swoje ideały, całą swoją pracę, dzieło życia, by przekonać się, że w niczym nie różni się od całej reszty ludzkości. To on pierwszy nazywa raj piekłem, to on najbardziej narzeka na swój los, to on najbardziej się z tym wszystkim męczy, a jednocześnie nie potrafi zaakceptować zmian. Eden to opowieść o ludziach, którzy za całe zło, które ich spotyka, obwiniają wszystkich poza sobą. W tym miejscu chciałem jeszcze wspomnieć o dwóch dużych minusach. Po pierwsze film jest jakieś czterdzieści minut za długi, po drugie jest to tak naprawdę mało płynny zbiór krótkich powiązanych ze sobą opowiadań. Jakby ktoś wziął króciutkie odcinki i zmontował je ze sobą.

To mógł być nawet film roku – miał na to potencjał! Wciągająca, wielopoziomowa historia, a także oryginalne podejście do stylistyki obrazu. To produkcja celowo przaśna, brudna, absolutnie nieestetyczna. Miszmasz charakterów, mieszanka niemal wybuchowa. Jednak zdecydowanie zbyt dużo pomysłów było przestrzelonych, przez co bardzo mądry, ciekawy i wstrząsający człowiekiem przekaz nie wybrzmiał w pełni. Dobrze ogląda się drogę poszczególnych bohaterów, ale w tym barszczu pływa aż nazbyt wiele grzybów. Film dostarcza sporo emocji, ale może tak się zdarzyć, że wyjdziecie z sali kinowej nie ukontentowani, a zmęczeni i delikatnie skonfundowani.