Historia człowieka z energetyką jądrową jest usiana wieloma wypadkami i setkami ofiar. Do najbardziej znanych katastrof atomowych należy dobrze nam znana katastrofa w Czarnobylu z 1986 roku czy katastrofa w Fukushimie z 2011 roku. Jednak między tymi dwoma wypadkami wydarzył się jeszcze jeden, szczególnie upiorny wypadek, który rozpoczął wiele zmian w przepisach w Japonii jak i na świecie. Zarazem stał się również symbolem jak niebezpieczne potrafi być promieniowanie dla ciała człowieka – oto historia Hisashi Ouchi, człowieka, który przez 83 dni toczył beznadziejną walkę z wyniszczającym promieniowaniem.
Prolog do tragedii Hisashi Ouchi
Hisashi Ouchi urodził się w 1965 roku w Tōkai, 120 km na północny-wschód od Tokio. Jest to stosunkowo niewielka miejscowość w Japonii – zamieszkana była przez około 32 000 osób w tym przez Hisashiego Ouchi. Nie ma wiele publicznie dostępnych informacji na temat jego wczesnego życia. Wiadomo jednak, że przed wypadkiem miał żonę oraz dziecko i pracował jako technik w firmie JCO, która zajmowała się przetwarzaniem paliwa jądrowego. Firma w której Hisashi pracował początkowo znana była jako Japan Nuclear Fuel Conversion Company i została założona w 1979 roku jako część Sumitomo Metal Mining Co. JCO miała stricte zajmować się pracami nad produkcją paliwa jądrowego do elektrowni atomowych, które po zakończeniu drugiej Wojny Światowej stały się witalną częścią Japońskiej gospodarki.
Zakład w którym pracował Ouchi został zbudowany w Tōkai w 1988 roku i stanowił on jedną z części składowych całego przemysłu nuklearnego, który zatrudniał prawie jedną trzecią populacji. Dostępna przestrzeń w pobliżu miejscowości sprawiało, że Tōkai było idealnym miejscem do produkcji energii jądrowej, dlatego zbudowano tam serię eksperymentalnych reaktorów jądrowych, a następnie Elektrownię Jądrową Tōkai – pierwszą komercyjną elektrownię jądrową w kraju. Z czasem w okolicy powstało również dziesiątki firm i instytutów rządowych, które zajmują się badaniami nuklearnymi, eksperymentami, produkcją oraz fabrykacją paliwa jądrowego, wzbogacaniem oraz utylizacją.
Zakład w Tokaimurze przetwarzał 3 tony uranu rocznie, tym samym był ważnym punktem na mapie energetyki jądrowej w Japonii. Ciemną stroną zakładu jak i JCO było bardzo luźne podejście do przepisów BHP. Konkretnie dotyczących pracy z Uranem oraz jego wzbogacaniem. W tamtym czasie regulacje nie były tak zaostrzone jak dzisiaj, jednak nawet wtedy dochodziło do rażących braków w bezpieczeństwie. Pracownicy przyznawali po cichu, że szkoleń nie było wcale lub były bardzo szczątkowe, a środki ostrożności nie wystarczające. Według nich JCO balansowało na granicy bezpieczeństwa dbając głównie o wyniki produkcyjne. Modyfikacje w instalacji, które były wprowadzane, nie zostały właściwie ocenione pod kątem bezpieczeństwa. Zmiany w procesie produkcyjnym, zwłaszcza związane z homogenizacją roztworu UNH, doprowadziły do zwiększenia ryzyka krytyczności. Zarówno pracownicy, jak i zarząd nie dostrzegali tego ryzyka w pełni. Udział JCO w przetwarzaniu IEU był mało znany na zewnątrz firmy, a regulatorzy nie uwzględnili wystarczająco ryzyka krytyczności w swoich ocenach.
Proces homogenizacji roztworu UNH (uranu w postaci nadtlenku uranylu) był kluczowym etapem produkcji w zakładzie przetwarzania materiałów jądrowych w Tōkai. Początkowo proces polegał na równomiernym wymieszaniu roztworu nadtlenku uranylu, w celu uzyskania jednorodnej mieszanki. Pierwotnie, mieszanie to odbywało się poprzez metodę krzyżowego mieszania z butelkami dostawczymi produktu. Każda butelka zawierała określoną ilość roztworu UNH i była mieszana w sposób, który zapewniał bezpieczeństwo poprzez kontrolę geometrii butelki oraz ograniczenie masy uranu w butelce poniżej regulacyjnego limitu krytyczności.
Później jednak, wprowadzono zmodyfikowaną metodę, w której do homogenizacji wykorzystywano czysty zbiornik do przechowywania roztworu UNH. Tym zbiornikiem było zwykłe metalowe wiaderko – 10-litrowe wiadra ze stali nierdzewnej mówiąc konkretniej. Zmiana ta miała na celu ułatwienie i przyspieszenie procesu wzbogacania uranu. Ta banalna, żeby nie powiedzieć prostacka zmiana wprowadzała do całego procesu olbrzymie ryzyko – taki zbiornik mógł pomieścić znacznie większą ilość roztworu, niż było to dozwolone przez regulacje. To z kolei sprawiało, że ryzyko osiągniecia wartości krytycznej przez mieszankę znacznie wzrosło. Ostatecznie, ta zmiana w procesie homogenizacji była jednym z kluczowych czynników prowadzących do wystąpienia wypadku. Może pojawiać się pytanie jakim cudem zmiany zostały zatwierdzone przez działy bezpieczeństwa i przez ekspertów od BHP? Tu pojawiają się zakulisowe problemy JCO.
Spółka już od pewnego czasu nie przynosiła zysków. W roku poprzedzającym wypadek Hisashi Ouchi zyski znacznie spadły z powodu konkurencji, co doprowadziło do zwolnienia około jednej trzeciej pracowników. Po tych cięciach kadr firma otrzymała zamówienie na paliwo specjalne wzbogacane do 18,8%, które produkuje się rzadko i w małych ilościach. Firma była pod presją, aby dotrzymać terminów realizacji zamówienia i dlatego była gotowa na zlekceważenie zasad bezpieczeństwa. Nowa procedura została zaakceptowana przez działy produkcji i zapewnienia jakości, jednak pominięto przegląd i zatwierdzenie przez dział zarządzania bezpieczeństwem. Przekraczanie kolejnych barier bezpieczeństwa, masowe zwolnienia stworzyły bardzo niebezpieczną mieszankę wybuchową – a to nie wszystko. Ostatnie zamówienie na takie specjalne paliwo JCO otrzymało w 1996 roku. Przez 3 lata proces nie był powtarzany, a pracownicy, którzy mogli wiedzieć jak bezpiecznie go przeprowadzić nie zostali wyznaczeni do tego zadania bądź zostali zwolnieni. Na dodatek firma nie podjęła się żadnego procesu weryfikacji oraz walidacji procedur ani sprawdzania szkoleń i kwalifikacji operatorów. JCO zagrało w ruletkę ze śmiercią i okrutnie się przeliczyło – niestety kosztem zwykłych pracowników i Hisashiego Ouchiego.
Incydent z udziałem Hisashi Ouchi
W dniu 30 września 1999 roku trzech techników – Hisashi Ouchi, Masato Shinohara i Yutaka Yokokawa – przeprowadzało ostatnie etapy procesu konwersji paliwa. Aby przyspieszyć proces, mieszaninę tlenku i kwasu azotowego przechowywali w 10-litrowych wiadrach ze stali nierdzewnej, zamiast w odpowiednim zbiorniku rozpuszczającym. Postępowali zgodnie z praktyką opisaną w podręczniku operacyjnym JCO, która, jak już wspomniano, była niezwykle niebezpieczna i nigdy nie została zatwierdzona przez Agencję Nauki i Technologii. Niestety, dla wygody, dodawali zawartość wiader bezpośrednio do 45-centymetrowego zbiornika strąceniowego otoczonego płaszczem wodnym, zamiast do zbiornika buforowego.
Ten błąd był kluczowy, ponieważ wysoka, wąska geometria zbiornika buforowego została zaprojektowana w celu zapobieżenia rozpoczęciu reakcji krytycznej. Poprzez dodanie mieszanki do zbiornika strąceniowego, załoga dodała siedem wiader, co odpowiadało około 16 kg (35 funtów) wzbogaconego uranu, czyli około siedmiokrotnie więcej uranu niż było dozwolone na podstawie licencji STA.
Trzej technicy pracowali w małej strefie przetwarzania. Masato Shinohara stał na platformie i wlewał roztwór azotanu uranylu do zbiornika strąceniowego, podczas gdy Hisashi Ouchi trzymał szklany lejek w wlocie na górze zbiornika. Trzeci technik, Yutaka Yokokawa, siedział przy biurku około 4 metry od zbiornika strąceniowego. O godzinie 10:35 30 września, gdy wlewano siódmą partię roztworu do zbiornika, a jego zawartość osiągnęła masę około 16 kg, mieszanka uranu osiągnęła stan krytyczny. Pracownicy nagle zauważyli niebieski błysk, będący niczym innym jak promieniowaniem Czerenkowa.
Ten konkretny typ promieniowania można zaobserwować podczas uruchamiania i pracy reaktorów atomowych, jednak jest on widoczny tylko w reaktorach chłodzonych wodą. Charakterystyczny błysk pojawia się, gdy naładowane cząstki poruszają się w określonym środowisku szybciej niż prędkość światła w tym medium, co w tym przypadku skutkuje nagłym wzrostem aktywności neutronowej i gamma – innymi słowy, dochodzi do wyemitowania ogromnych ilości promieniowania. Pozycje i postawy pracowników na miejscu zdarzenia zostały zrekonstruowane poprzez przeprowadzenie wywiadów z nimi (Rysunek 1).
(Rysunek 1).
- Osoba A: Hisashi Ouchi – znajdował się najbliżej zbiornika, trzymając lejek, podczas gdy mieszano uran .
- Osoba B: Masato Shinohara – stał na drabinie, nalewając uranowy roztwór z wiadra do lejka trzymanego przez Ouchi’ego.
- Osoba C: Yutaka Yokokawa – był w pobliżu, ale w innym pomieszczeniu, co spowodowało, że otrzymał mniejszą dawkę promieniowania
Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że niebieski błysk, który zauważyli, nie powinien wystąpić w takim środowisku, i doskonale rozumieli związane z tym zagrożenie. Nagle rozległy się wszystkie alarmy, sygnalizując niebezpieczny poziom promieniowania. Kierownik, który w tym momencie znajdował się najdalej od zbiornika, zarządził natychmiastowe opuszczenie pomieszczenia przez dwójkę pozostałych. Hisashi Ouchi oraz Masato Shinohara rzucili się wtedy do sąsiedniego pomieszczenia przeznaczonego do dekontaminacji i zmiany ubrań.
Hisashi nagle upadł i stracił przytomność na około 20 sekund, po czym zaczął wymiotować. U niego pierwsze symptomy ostrego napromieniowania pojawiły się niemal natychmiast. Yutaka Yokokawa pozostał na miejscu przez około 5 minut, próbując skontaktować się telefonicznie z personelem ds. bezpieczeństwa radiacyjnego obiektu, a następnie dołączył do dwóch pozostałych pracowników.
Przybycie do NIRS i pierwsze oznaki nadchodzącej walki o każdy dzień
Pracownicy, w tym Hisashi, dotarli do Narodowego Instytutu Radiologii (NIRS) o 15:25, około pięć godzin po wypadku. Pracownicy A i B zostali przetransportowani na noszach (zdjęcie 1.), podczas gdy pracownik C wszedł o własnych siłach. Zespół medyczny natychmiast podjął działania w celu stabilizacji ich stanu, sprawdzając parametry życiowe, zabezpieczając naczynia krwionośne i podając dożylnie kroplówki, aby zapobiec odwodnieniu. Eksperci ds. dozymetrii promieniowania rozpoczęli szacowanie dawek promieniowania, którym byli narażeni. Hisashi i Masato byli przytomni, ale ospali, mieli zaczerwienioną skórę, opuchniętą twarz, doświadczali nudności i gorączki wynoszącej 37-38°C. Z uwagi na fakt, że stanowili oni wówczas źródło promieniowania, które mogło zagrażać personelowi i innym pacjentom, zostali odizolowani od reszty szpitala.
Po 9 godzinach od wypadku zbadano poziom limfocytów we krwi Hisashiego. Limfocyty, będące kluczowymi komórkami układu odpornościowego człowieka, u zdrowej osoby stanowią od około 20 do 45% wszystkich białych krwinek. U Hisashiego, po 9 godzinach od wypadku, poziom limfocytów spadł do 1,9%. Był to pierwszy poważny sygnał, że jego organizm jest w poważnym niebezpieczeństwie. Mimo to, w tamtym momencie Hisashi nie wyglądał tak źle, jak można by się spodziewać – jego twarz była mocno zaczerwieniona, a prawa ręka, która była nad zbiornikiem podczas incydentu, nie wykazywała poważnych zmian wizualnych. Skarżył się jednak na ból tej ręki i za uchem, spowodowany powiększonymi śliniankami przyusznymi.
(Zdjęcie 1: Hisashi Ouchi w trakcie transportu do NIRS.)
Postępy choroby popromiennej
Kilka dni po wypadku Hisashi zaczął wykazywać pierwsze objawy choroby popromiennej. Jego skóra zaczęła się złuszczać, a płuca wypełniały się płynami ustrojowymi. Lekarze początkowo przypuszczali, że Hisashi otrzymał dawkę promieniowania wynoszącą nie 17 Sv, jak pierwotnie przypuszczano, lecz 8 Sv – nadal śmiertelną, ale pozostawiającą pewną nadzieję na przeżycie po przezwyciężeniu najcięższej faz choroby popromiennej. Jednak nadzieję na wyleczenie Hisashiego bardzo szybko otrzymały potężny cios – szóstego dnia po incydencie wykonano mikrofotografia komórek szpiku kostnego Ouchiego.
Zdjęcie miało wskazać skalę zniszczeń wywołanych przez promieniowanie w komórkach jak i w materiale DNA. I po raz pierwszy w historii ludzkości lekarze mieli okazję dostrzec tak drastyczne uszkodzenia chromosomów. Promieniowanie dosłownie rozdarło jego DNA na strzępy (zdjęcie 2). Żaden z chromosomów Ouchiego nie mógł zostać zidentyfikowany ani ułożony w kolejności. Niektóre były przecięte i zrośnięte z innymi chromosomami, co jasno wskazywało, że jego organizm nie mógł dalej się regenerować. DNA przechowuje niezbędne informacje genetyczne do rozwoju, funkcjonowania i dziedziczenia cech organizmu. DNA Hisashiego legło w gruzach – oznaczało to, że jego ciało straciło praktycznie zdolność do tworzenia zdrowych komórek.
Liczba płytek krwi u Ouchiego spadła do 26 000 mm³. Płytki krwi pomagają zatrzymać krwawienie, a typowy poziom w zdrowym organizmie mieści się między 120 000 a 380 000. Przy 26 000 możliwość zatrzymania krwotoku była praktycznie niemożliwa. Jedynym rozwiązaniem było ciągłe przetaczanie płytek krwi do krążenia Hisashiego. Sytuacja z układem odpornościowym była jeszcze gorsza – liczba białych krwinek u Ouchiego spadła do 900, stanowiąc zaledwie ułamek liczby białych krwinek u zdrowej osoby. Hisashi stracił podstawowe zdolności organizmu do regeneracji i obrony przed patogenami. Z tego powodu amputacja prawej dłoni Hisashiego, która była sugerowana przez niektórych specjalistów od leczenia chorób popromiennych, nie wchodziła w grę. Jego dłoń dosłownie truła resztę ciała, ale prawdopodobnie doprowadziłoby to jedynie do jego szybkiej śmierci. Każdy fragment ciała Ouchiego został napromieniowany w różnym stopniu. Choć prawa ręka i klatka piersiowa przyjęły największą dawkę promieniowania, inne obszary ciała, jak plecy czy nogi, były w lepszym stanie. Skóra w tych obszarach nie złuszczała się tak intensywnie jak w innych, choć nie stanowiło to żadnego pocieszenia.
(Zdjęcie 2: Po lewej mikrofotografia chromosomów Hisashiego, a po prawej przykład chromosomów u zdrowej osoby)
Co dalej z Hisashi Ouchi po wypadku z promieniowaniem?
W momencie, gdy stwierdzono, że chromosomy Hisashiego są w strzępach, wszyscy lekarze zdawali sobie sprawę, że konieczne będzie sięgnięcie po eksperymentalne metody leczenia, przy czym miejmy nadzieję, że Hisashi przetrwa manifestację choroby popromiennej. Faza ukryta dobiegała końca, a ciało Hisashiego zaczęło się dosłownie rozpadać na oczach lekarzy. Skóra obumierała i odpadała od mięśni, szczególnie na prawej ręce, gdzie promieniowanie wywołało największe szkody.
Standardowe obmywanie ciała zostało przerwane, ponieważ podczas tego procesu skóra zaczynała odchodzić płatami, co jest częstym objawem, zwłaszcza przy ciężkiej chorobie popromiennej. Problem polegał na tym, że jego ciału brakowało zdolności do wytworzenia nowej skóry – materiał genetyczny w chromosomach był zbyt uszkodzony, aby możliwa była regeneracja odchodzącego naskórka. Dlatego też ograniczono jak najbardziej kontakt ze skórą Hisashiego.
W międzyczasie zdecydowano się na przeszczepienie komórek macierzystych pobranych od siostry Hisashiego do jego krwiobiegu. Celem było przywrócenie produkcji białych krwinek i płytek krwi, których liczba w organizmie Hisashiego gwałtownie malała. Jednakże na efekty tego zabiegu trzeba było poczekać kilka dni. Tymczasem organizm Ouchiego stawał się coraz bardziej bezradny – oprócz wcześniej wspomnianych problemów, nasilały się trudności z oddychaniem u Hisashiego. Jego płuca wypełniały się coraz większą ilością płynów ustrojowych, których nie dało się usunąć. W normalnych okolicznościach nie stanowiłoby to dużego problemu, ale w obecnym przypadku każdy zabieg Hisashiego mógł zakończyć się jego śmiercią. Nawet zwykłe przeziębienie mogło być śmiertelne.
Z braku innych opcji lekarzom pozostało podkręcenie respiratora. Teraz ten już nie wspomagał Ouchiego w oddychaniu, raczej oddychał za niego, co wiązało się to z ogromnym cierpieniem – respirator dosłownie wpychał powietrze do płuc, a następnie wysysał je z nich i tak w kółko. W tym momencie właśnie Hisashi nie wytrzymał z bólu, zerwał maskę respiratora i powiedział: 'Nie jestem świnką morską!’, co często jest cytowane w kontekście jego leczenia, choć bez pełnego zrozumienia kontekstu tych słów.
(zdjęcie 3: Po lewej skóra Hisashiego na prawej ręce 07.10.1999 r., a po prawej ta sama ręka 25.10.1999 r.)
Kontrowersje
Przy temacie sensowności leczenia Hisashiego Ouchiego pojawia się najwięcej dyskusji. Dlaczego nie skrócono cierpienia Hisashiego skoro jego przypadek był beznadziejny? Bardzo ważne jest zrozumienie, że lekarze nie mieli wyboru. Byli zobowiązani prawem do utrzymania go przy życiu, dopóki sam nie poprosiłby o eutanazję, czego nigdy nie zrobił. Aż do ostatnich kilku tygodni wielu miało nadzieję na to, że może uda się pokonać chorobę – w pewnym sensie nadzieja polegała na myśli, że może kolejnego dnia choroba odpuści, a organizm Hisashiego zacznie się regenerować.
Było dosyć jasne, że nawet gdyby do tego doszło to Hisashi miałby bardzo niską jakość życia, ale dopóki był świadomy, komunikował się z rodziną i personelem to chcieli spróbować walczyć. Faktycznie, wykrzyczał „nie jestem świnką morską” gdy podpięto go do respiratora, jednak później po rozmowie z lekarzami i rodziną zdecydował się on kontynuować walkę, dla swojej rodziny.
A czy lekarze chcieli potajemnie eksperymentować na Hisashim by sprawdzić jak ciało będzie reagować na różne metody leczenia oraz jak choroba będzie postępować dalej? Nie, zbyt dużo ludzi interesowało się przebiegiem leczenia Hisashiego by dało się ukryć takie nieetyczne postępowanie. Zresztą stan Hisashiego był zbyt delikatny by jakkolwiek eksperymentować na jego ciele – gdyby starania lekarzy chociaż na chwilę nie byłyby skupione na ratowaniu Hisashiego to ten najprawdopodobniej umarłby o wiele wcześniej niż naprawdę.
Fakt, że media powielały lub same brały udział w nakręcaniu narracji o nieludzkich eksperymentach na bezbronnym człowieku są co najmniej obrzydliwe. Nie można winić lekarzy, Hisashiego, ani jego rodziny za to, że chcieli wygrać z niemożliwym. Jedyną winę ponosi tutaj JCO, które stworzyło warunki dające szanse na taki wypadek i to oni powinni być permanentnie wymieniani jednym tchem jako winowajcy tej tragedii. Wróćmy już do dalszego leczenia Hisashiego Ouchiego
Dalsze leczenie i… Nadzieja?
Wkrótce potem lekarze całkowicie zaintubowali Hisashiego, co uniemożliwiło mu komunikację werbalną, ale nadal pozostawał świadomy i komunikował się z personelem za pomocą gestów lub potrząsając głową. Rodzinie oraz samemu Hisashiemu obiecano, że gdy tylko jego stan się poprawi, będzie mógł znowu porozmawiać ze swoimi bliskimi, jednak teraz musi walczyć dla nich w ciszy.
Lekarze zdawali sobie sprawę, że aby Hisashi miał jakąkolwiek szansę na przeżycie, konieczne będzie zastosowanie bardziej eksperymentalnych metod leczenia. Zaczęto podawać mu leki oparte na narkotykach, które choć nie były skuteczne w zwalczaniu choroby popromiennej, pozwalały choć trochę złagodzić cierpienie Hisashiego, które na tym etapie było niezwykle intensywne.
Priorytetem w dalszym leczeniu było przywrócenie częściowej sprawności układu odpornościowego oraz poprawa funkcjonowania układu krwionośnego, który również ulegał coraz większej degradacji, będąc notorycznie zatruwany przez obumierające komórki oraz przez koktajl leków podawanych dożylnie.
W celu zwiększenia szans Hisashiego postanowiono przetestować eksperymentalną terapię, która polegała na przeszczepieniu komórek macierzystych bezpośrednio do szpiku kostnego. Na szczęście jego siostra zgadzała się na oddanie swoich komórek macierzystych, co dawało nadzieję na regenerację jego układu krwiotwórczego. Jego leczenie obejmowało także przeszczepy komórek macierzystych w celu zresetowania układu odpornościowego, co się udało, oraz przeszczepy skóry. Obserwowano pewne oznaki regeneracji komórek błon śluzowych w przewodzie pokarmowym i tworzenia nowej skóry na granicy między napromieniowaną martwą skórą a nienaruszoną skórą na jego plecach. Początkowo lekarze opatrywali jego rany, ale w miarę upływu czasu konieczne stało się przeszczepienie skóry.
Po 17 dniach od wypadku nadeszły ostatecznie dobre wieści – przeszczep przyniósł efekty, a liczba białych krwinek zaczęła stopniowo rosnąć. Ostatecznie osiągnęła poziom 6,500, co odpowiadało wartości u zdrowej osoby. Następnego dnia liczba białych krwinek Hisashiego jeszcze bardziej wzrosła, osiągając około 8,000. Limfocyty, które wcześniej zniknęły z jego krwi, powróciły i stanowiły teraz około 20% białych krwinek. Liczba czerwonych krwinek i płytek krwi również stopniowo wzrastała. To wszystko dało nadzieję, że organizm Hisashiego regeneruje swój układ odpornościowy.
Złe wieści
Objętość płynów przesiąkujących przez ciało stopniowo wzrastała i osiągnęła ponad 2 litry na dobę do połowy listopada. W tym samym czasie w krwi Hisashiego zaczęła gromadzić się duża ilość białka o nazwie mioglobina, nazywana również „hemoglobiną mięśniową”, ze względu na jej rolę w przechowywaniu tlenu w mięśniach, podobnie jak hemoglobina zawarta w czerwonych krwinkach. Gdy tkanka mięśniowa ulega uszkodzeniu, mioglobina uwalnia się do krwiobiegu, jest przetwarzana przez nerki i w końcu wydalana z moczem. U zdrowej osoby poziom mioglobiny w krwi nie przekracza nigdy 60 ng na mL. Poziom mioglobiny u Hisashiego przekroczył 1800 ng, głównie ze względu na martwicę mięśni w jego prawej ręce. Wyniki badań nerek również zaczęły wykazywać oznaki pogorszenia się. W rezultacie leki immunosupresyjne Hisashiego zostały zmienione na takie, które mniej wpływały na nerki, a zespół medyczny postanowił obserwować stan Hisashiego przez pewien czas.
Koszmar Hisashiego trwał dniami i nocami, chociaż nie mógł mówić, był wciąż świadomy – i cierpiał. Aby choć nieco ulżyć mu w cierpieniach, stale podawano mu dożylnie środek uspokajający (Propofol) oraz środek przeciwbólowy (Fentanyl). Co godzinę podawano 200 mg Fentanylu, syntetycznego narkotyku uważanego za 100 razy skuteczniejszego niż chlorek morfiny. Takie ilości środków przeciwbólowych podaje się np. w trakcie operacji na kręgosłupie, przy otwartej czaszce czy przy wymianie stawów. Ale to nie były jedyne leki, jakie mu podawano. Zespół medyczny stosował leki w różnych kombinacjach.
Personel medyczny mierzył ilość utraconych płynów co godzinę. Ponad sześć razy dziennie uzupełniali mniej więcej tę samą ilość płynów. Lekarze podawali Hisashiemu Ouchiemu erytropoetynę i trombopoetynę, aby pobudzać organizm do tworzenia krwinek oraz codziennie przetaczali je do krwioobiegu, aby kontrolować krwawienie. W ciągu pół dnia Hisashi Ouchi potrafił otrzymać co najmniej dziesięć transfuzji, co było zaznaczone w jego dokumentacji medycznej. Personel medyczny kontynuował transfuzje, modląc się, aby nie pojawił się krwotok wewnętrzny.
Jednak i do tego w końcu doszło. Chociaż po pierwszej biegunce jelita nie były w tak tragicznym stanie, jak obawiali się lekarze, to z tygodnia na tydzień sytuacja gwałtownie się pogarszała. 18 listopada, trzy tygodnie po rozpoczęciu biegunki, u Hisashiego Ouchiego zaczęło się krwawienie z jelit. Zauważono, że warstwa śluzowa jelit prawie całkowicie zniknęła, a powierzchnia była czerwona i zaogniona, z krwią wypływającą z uszkodzeń. Pocieszeniem było to, że obok uszkodzeń zauważono okrągłe białe plamy, które okazały się nowo utworzonymi błonami śluzowymi. Był to niewielki znak nadziei, że jeśli Hisashi przetrwa jeszcze trochę, to jego organizm odbuduje się.
Następnego dnia, 19 listopada, krwawienie rozszerzyło się na żołądek i dwunastnicę. Niemożliwe było znalezienie źródła krwotoków, a nawet gdyby, to niemożliwe byłoby ich zatrzymanie. Byłoby to zadanie tak samo trudne, jak zszywanie kartki papieru pływającej po wodzie. De facto Hisashi w tym momencie stał się filtrem, który nie był w stanie utrzymać przetaczanej krwi w ciele. Starano się temu zaradzić, przeszczepiając stale skórę, nawet nie tylko od siostry Hisashiego – pobierano ją nawet od niepasujących dawców. Logika stojąca za tym była taka, że zanim organizm potencjalnie zaatakowałby przeszczepioną skórę, to ta prędzej sama odpadnie. A trzymała się dłużej niż bandaże i lepiej chroniła. Brak skóry na dużej części ciała Hisashiego w tym momencie prowadził do kuriozalnych sytuacji.
Przede wszystkim – Hisashi Ouchi praktycznie całkowicie był owinięty gaza oraz bandażami. Te opatrunki służyły jako zastępcza „skóra”. Jednak codziennie 10-osobowy zespół przez 3 godziny przychodził, by zmieniać opatrunki, gdyż te szybko nasiąkały. A robili to w okrutnie nieprzyjemnych warunkach – pomijając już fakt, że musieli być niesamowicie ostrożni. Skóra jest ważnym regulatorem temperatury ciała i bez niej autoregulacja nie może zach
Zatrzymanie akcji serca
Wszystkie starania lekarzy i nowe metody leczenia nie przynosiły skutku. W zasadzie tylko odkładane było nieuniknione, co personel podskórnie czuł. Morale w tamtym czasie były bardzo niskie – zastanawiano się, czy warto nadal podtrzymać nadzieję rodziny Hisashiego, która praktycznie mieszkała w szpitalu. Mimo to, nadal trzymali się nadziei, że wkrótce będzie lepiej. Jednak na to się nie zanosiło – w tym czasie duża część przepływu krwi została albo ograniczona, albo zatrzymana kompletnie. Promieniowanie uszkodziło naczynia włosowate, efektywnie hamując przepływ krwi i medykamentów – w tym środków przeciwbólowych.
Ograniczenie przepływu krwi, połączone ze stałym stanem krwotoku, powodowało spadek ciśnienia krwi. Istniało ryzyko, że jego serce nie będzie w stanie poradzić sobie z nagłymi wahaniami ciśnienia krwi i zatrzyma się w wyniku tego. Mięśnie serca Hisashiego nie uległy tak poważnemu uszkodzeniu jak skóra czy inne mięśnie, ponieważ komórki budujące serce są znacznie wolniej zastępowane, dlatego problem tworzenia nowych komórek nie był tak poważny w tym przypadku. Jednak nawet serce nie było niezniszczalne – przez niemal dwa miesiące znosiło obciążenie równoważne uczestnictwu w maratonie. Mieszanka leków, stanów zapalnych i trudności w utrzymaniu pracy układu krwionośnego coraz bardziej zwiększały ryzyko, że serce Hisashiego w końcu odmówi pracy. Do czego wkrótce miało dojść
59 dni po wypadku serce Hisashiego zatrzymało się. Przez godzinę walczono o przywrócenie normalnej pracy serca, co się udało – ale uszkodzenia były już nieodwracalne. Okazało się, że nerki już nie pracują, więc konieczna stała się dializa przez 24 godziny na dobę. Pomiary produkcji enzymów przez wątrobę również pokazywały, że coś jest bardzo nie tak z tym organem. Jednak najgorsze było to, że mózg został uszkodzony. Wciąż „pracował”, natomiast trudno oszacować, ile świadomości Hisashiego pozostało na tamten moment. Już nie otwierał oczu, nie reagował, wszelka komunikacja ustała. Lekarze nie przerwą walki o życie Hisashiego, natomiast od tego momentu walka polegała głównie na stałym zaopatrywaniu Hisashiego w leki. Serce bez chlorka dobutaminy i noradrenalinany nie było w stanie pracować samodzielnie. Tylko dzięki nim ciśnienie krwi ustabilizowało się, podobnie puls serca. Jednak po zmniejszeniu dawki leków naczyniowych, ciśnienie krwi i puls znowu spadały. Ouchi był teraz w stanie zależnym od leków naczyniowych.
Koniec
Do 81 dnia po wypadku Hisashi zaczął tracić około 10 l płynów dziennie w wyniku wyciekania płynów ustrojowych przez skórę jak i do układu trawiennego. Lekarze zaczęli dochodzić do granicy w której kolejne dawki leków, nie mogły już nic zmienić. Wobec tego lekarz prowadzący leczenie Hisashiego zebrał członków jego rodziny w biurze medycznym obok oddziału intensywnej terapii. Wyjaśnił on, że liczba leków naczyniowych używanych do utrzymania jego ciśnienia krwi osiągnęła maksymalny limit i dalsze ich podawanie byłoby nieskuteczne. Wyłożył od razu kawę na stół i oznajmił, po wytłumaczeniu wszystkiego, że najlepiej byłoby w przypadku kolejnego zatrzymania akcji serca pozwolić Hisashiemu odejść. Rodzina nie opierała się, rozumiejąc sytuację – podpisano potrzebną zgodę upoważniającą lekarzy do wstrzymania się od kolejnych prób walki o życie Hisashiego.
Jeszcze zanim Hisashi w końcu odszedł na jego ciele pojawił się grzyb. Wszystko przez fakt, że antybiotyki i leki przeciwgrzybicze nie były skutecznie rozprowadzane w krwioobiegu Hisashiego. Grzyb nazywany Aspergillus, żerował na płynach ustrojowych wyciekających przez ciało Hisashiego. Srebrnobiałe grzyby Aspergillus rozprzestrzeniały się po jego ramionach ramiona po pachwinę. Jednak to już nie było zmartwieniem ani Hisashiego ani lekarzy. 83 dni po wypadku ciśnienie krwi i puls zaczynały powoli spadać – przy pulsie wynoszącym 60 miano wezwać rodzinę by mogła się pożegnać. Jednak ta nie zdążyła dojechać na czas do szpitala gdyż w tym momencie nie byli oni na miejscu. Hisashi Ouchi zmarł 21 grudnia 1999 roku w wieku 35 lat.
Epilog
Jeszcze zanim nastał poranek 22 grudnia przeprowadzono sekcję zwłok, która mogła ukazać w pełni skalę zniszczeń jakie spowodowało promieniowanie. De facto wszystkie organy zostały uszkodzone, zwłaszcza jelita które stały się czymś w rodzaju, z braku lepszego słowa, papki. Nawet komórki macierzyste przeszczepione od siostry Ouchiego zniknęły. W jego żołądku było 2040 g krwi, a w jelitach 2680 g. Komórki mięśni Ouchiego straciły większość swoich włókien, pozostała tylko błona komórkowa. Znamienny jest jednak fakt, że spośród tych wszystkich zniszczeń w ciele Hisashiego jego serce – pozostało w dobrym stanie. To znaczy było widać ślady stałego wysiłku z jakim musiało się mierzyć w ostatnim czasie, ale promieniowanie go nie zniszczyło. Była w tym swego rodzaju poetycka piękność.
Hisashi Ouchi zmarł, Masato Shinohara zmarł w kwietniu 2000 roku po przyjęciu dawki ok. 10 Sv. Jego stan był znacznie lepszy przez dłuższy czas – nawet w trakcie sylwestra mógł on wyjechać na wózku do szpitalnego ogrodu by podziwiać fajerwerki. Ogólnie rzecz ujmując stosowano podobne metody leczenia jak u Hisashiego i odnosiły one znacznie lepsze rezultaty, natomiast i w tym przypadku choroba popromienna wygrała. Stan Shinohary był stabilny do stycznia. W lutym zaczął krwawić z przewodu pokarmowego i potrzebował transfuzji krwi. W marcu Shinohara zachorował na zapalenie płuc spowodowane bakterią o nazwie MRSA (gronkowiec złocisty oporny na metycylinę). Zasadniczo proces prowadzący do śmierci w przypadku Masato był bardzo podobny, z tą różnicą, ze skóra, którą mu przeszczepiona została – ale stała się twarda niczym pancerz. Medycyna nie mogła nic więcej zrobić dla Masato. Zmarł on w tym samym ośrodku co Hisashi w wieku 40 lat, 27 kwietnia 2000 roku z tego samego powodu co Ouchi – niewydolność wielonarządowa.
Proces
Yutaka Yokokawa, który podczas incydentu znajdował się najdalej od zbiornika, otrzymał dawkę promieniowania 3 Sv i przeżył jako jedyny z trzech operatorów, choć był hospitalizowany przez trzy miesiące. Po wyjściu ze szpitala został wzięty pod lupę, podobnie jak całe JCO. Wypadek w Tokaimurze wywołał oburzenie w całej Japonii, domagającej się odpowiedzi i zmian. Opracowano szczegółowe raporty zarówno przez śledczych w Japonii, jak i przez specjalistów z Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA). Opinia publiczna była szczególnie oburzona skalą zaniedbań ujawnionych w JCO.
Policja ustaliła, że pracownicy JCO nie byli właściwie przeszkoleni, a procedury bezpieczeństwa były rutynowo łamane. Firma zmodyfikowała instrukcje bez zgody Agencji Nauki i Technologii (STA) i nie przestrzegała nawet tych zmienionych zasad. Yokokawa, który był obecny podczas incydentu wraz z Hisashim Ouchim i Masato Shinoharą, został aresztowany. Pozostała piątka również otrzymała zarzuty zaniedbania, do których się przyznała.
W wyniku procesu, Kenzo Koshijima, ówczesny kierownik zakładu, otrzymał wyrok trzech lat więzienia w zawieszeniu na pięć lat oraz grzywnę w wysokości 500 000 jenów. Pozostała 5 postawionych w stan oskarżenia w większości stanowiła szczebel menedżerski w JCO – był to szef działu produkcji Hiromasa Kato, były lider grupy planistycznej Hiroyuki Ogawa oraz trzech starszych pracowników — Kenji Takemura, Hiroshi Watanabe i Yutaka Yokokawa. Żaden z nich nie poszedł jednak do więzienia – w większości otrzymali wyroki w zawieszeniu od dwóch do trzech lat za zaniedbanie procedur operacyjnych, które doprowadziły do wypadku.
Sama Firma JCO również została pociągnięta do odpowiedzialności za naruszenie przepisów dotyczących bezpieczeństwa jądrowego, w tym o przygotowanie nieautoryzowanego podręcznika w 1996 roku i ukrywanie nielegalnych metod produkcji przed kontrolami. Po wypadku JCO straciła licencję na prowadzenie działalności oraz dodatkowo została zobowiązana do zapłacenia odszkodowania w wysokości 12,66 miliarda jenów dla mieszkańców i lokalnych przedsiębiorstw. Prezesowi JCO Hiroharu Kitani nie przedstawiono żadnych zarzutów. Sam zakład w Tokaimurze (zdjęcie 5) jeszcze 18 kwietnia 2000 roku postanowiono zamknąć i zburzyć, jeszcze w trakcie trwania procesu.
(zdjęcie 4: Zakład w Tokaimurze)