W Warszawie zamawianie taksówki stało się frustrującą loterią – coraz trudniej uwierzyć, że Uber czy Bolt był kiedyś alternatywą dla własnego auta.
Piękne to były czasy, gdy kierowców aplikacji przewoźniczych było od zatrzęsienia, kursy były bajecznie tanie, zniżki dostawało się na każdym kroku, a na przejazd czekało się dwie minuty. Niestety te czasy już prawdopodobnie nigdy nie wrócą, bo po całej masie kampanii regulacyjnych, wymierzonych w apki taksówkarskie, przejazdy Uberem, Boltem czy Freenowem stały się prawdziwym testem cierpliwości. Myślałem, że po tzw. Lex Uber, czyli wprowadzonym od ubiegłego roku obowiązku posiadania polskiego prawa jazdy, które przetrzebiło kierowców, gorzej już nie będzie, ale się myliłem. Dziś poziom przejazdów w stolicy szoruje po dnie tak bardzo, że dla własnego dobra lepiej wybrać komunikację miejską.
Drogo, brudno i do celu daleko
Korzystam z aplikacji przewoźniczych od dekady i mam za sobą setki kursów – przez lata ta forma poruszania się po dużych miastach (służbowo i prywatnie) była moją ulubioną, do tego stopnia, że porzuciłem dla niej własny samochód. Uber z 2014 roku – gdy aplikacja wchodziła do Polski – w niczym nie przypomina dzisiejszego Ubera i choć liczba dostępnych usług się zwiększyła, to ich poziom drastycznie spadł.
Zacznijmy od dostępności kierowców. Obowiązek posiadania licencji taksówkarskiej oraz polskiego prawa jazdy sprawił, że liczba dostępnych kierowców mocno się zredukowała – w teorii miało to wyrównać konkurencję i pomóc w zbalansowaniu rynku po napływie tysięcy imigrantów ze Wschodu, jednak w praktyce kierowców z Polski wcale nie zachęciło to do powrotu za kierownicę. Tych spotkać można w tym momencie w zasadzie tylko na Freenow, ale tylko podczas wyszukiwania przejazdu, bo z jakiegoś powodu (zapewne finansowego) odrzucają oni większość przejazdów – tylko w tym tygodniu kilkunastokrotnie próbowałem zamówić przejazd przez Freenow, a każda próba połączenia mnie z kierowcą z Polski kończyła się odrzuceniem kursu.
Zauważyłem, że Polacy nie chcą przyjmować kursów za stawki poniżej 30 zł, więc do dyspozycji zostają nam kierowcy zza granicy. Z nimi niestety mam coraz więcej nieprzyjemnych doświadczeń i nie chodzi tu o umiejętności prowadzenia auta, a o kulturę osobistą i podejście do klienta. Możecie uznać to za dowody anegdotyczne, ale przedstawiam Wam teraz sytuacje z życia wzięte.
Moje dwa ostatnie przejazdy służbowe zakończyły się wywiezieniem mnie pod inny adres – bez tragedii, bo w odległości kilkuset metrów od celu, ale to wciąż nie powinno się wydarzyć. Kierowcy jak gdyby nigdy nic zatrzymywali się w wybranym przez siebie punkcie i kazali wysiadać. Za pierwszym razem faktycznie wysiadłem, jednak po szybkiej orientacji w terenie zdążyłem chwycić za klamkę i zwrócić uwagę kierowcy, że to nie ten adres. Po chwili przekomarzania się kierowca, pod ciężarem dowodu w postaci adresu z historii przejazdów, podrzucił mnie we właściwe miejsce, ale był przy tym wybitnie obrażony.
Drugi raz już nie dałem się nabrać i zanim wysiadłem, pokazałem kierowcy, że właściwy adres jest ulicę dalej. Nie wiem, czy zarówno pierwszemu, jak i drugiemu panu się spieszyło, czy może wpadł im już kolejny kurs – nieistotne. Sytuacje, w których pasażer z mapą w dłoni pilnuje kierowcy, nie powinny mieć miejsca, a zdarzają się coraz częściej.
Inny przypadek dotyczy usługi Pets. Jeśli boisz się o swoje auto, to po prostu go nie akceptujesz – nikt do tego nie zmusza. Tymczasem kierowcy zza granicy raz za razem kręcą nosem, gdy widzą, że pakuję się do samochodu z grzecznym psiakiem na rękach – dosłownie w ubiegły poniedziałek, po kilkunastu minutach oczekiwania na deszczu, kierowca odjechał mi sprzed nosa, bo „psa nie będzie zabierał” – przytulenie kilku dodatkowych złotych w momencie akceptowania kursu wcale mu jednak nie przeszkadzało.
Do tego dochodzi fatalny stan pojazdów. Doszliśmy już do momentu, gdy na widok wysłużonej Corolli oddycham z ulgą, bo standardem staje się powoli śmierdząca Skoda Fabia, pełna śmieci, papierosowego dymu i plam na fotelach niewiadomego pochodzenia. Nie żartuję – brudne i cuchnące taksówki w Warszawie pozwalają przenieść się do klimatów lat 90.
Najgorsze jest jednak to, że za te wątpliwej jakości usługi trzeba płacić dużo i czekać na nie długo. Czekanie kilkunastu, czasem nawet ponad 20 minut na przyjazd to już norma i nie miałbym nic przeciwko, gdyby odsetek anulowanych kursów był marginalny. Tymczasem przypadki, w których czekam przeszło kwadrans na znalezienie kierowcy, później drugie tyle na przyjazd tylko po to, by tuż przed moim adresem kurs został anulowany, stają się notoryczne. Uber, Freenow i Bolt przestały być już świetną alternatywą dla auta czy komunikacji miejskiej i awaryjnym rozwiązaniem na wypadek szybkiej potrzeby dotarcia z punktu A do punktu B. Stały się drogą i frustrującą loterią, która nie ma nic wspólnego z wygodą i komfortem. Lata temu aplikacje taksówkarskie przekonały mnie do porzucenia samochodu – dziś, jak nic innego, przekonują mnie do ponownego zakupu auta.
Stock image from Depositphotos

