Konfrontacja dzisiejszej polskiej i niemieckiej polityki w sprawie migrantów niestety nie wypada na naszą korzyść. Z jednej strony mamy skłócone elity polityczne, okłamujące swoich obywateli władze i opozycję grającą obietnicami szybkich, łatwych rozwiązań.
Z drugiej porozumienie elit politycznych i perfekcyjne wykorzystywanie europejskiego ustawodawstwa do tego, by pozbyć się części problemu kosztem wschodniego sąsiada.
Kłamstwa kontra populizm
Naprawdę sporej ilości entuzjazmu musi wymagać niedostrzeganie niespójności przekazu ekipy Donalda Tuska w tej sprawie. Wystarczy wspomnieć, że premier jednego dnia zapewnia, że sytuacja jest opanowana, drugiego zapowiada, że wzmocni patrole graniczne.
Rząd uparcie utrzymuje, że osoby trafiające do Polski były już u nas wcześniej (a wpuścił je zły PiS) i są przez Niemców zawracane. Jest to oczywiste kłamstwo, bo dziś mamy do czynienia nie z ludźmi, którzy dostali wizy, a z nielegalnymi migrantami, ewentualnie zalegalizowanymi już po tym, jak znaleźli się na terenie UE.
Przeczą temu też liczby migrantów, którzy wcześniej wędrowali choćby przez Włochy, i niewielkie ilości przyjmowane dziś przez ten kraj. Z drugiej strony nie słychać w ogóle o przypadkach, w których strona polska podważałaby niemiecki werdykt o tym, że imigrant wcześniej przekroczył Nysę czy Odrę. Premier Tusk zaś jako największy problem wskazuje działalność prawicowych polityków i organizacji prowadzących własną kontrolę granicy.
Prawica sytuację tę i niepewność społeczeństwa dyskontuje politycznie i trudno jej się dziwić. Stąd wizyta Mariusza Błaszczaka na granicy, aktywności Dariusza Mateckiego czy Roberta Bąkiewicza, wypowiedzi liderów jak Jarosława Kaczyńskiego czy Mateusza Morawieckiego. Ale w gruncie rzeczy tylko z ust tego ostatniego polityka usłyszeliśmy odrobinę konkretu, czyli zapowiedź stworzenia „deimigracyjnej” struktury. To wciąż mało.
Prawda jest taka, że już teraz, a za rok tym bardziej, wycofanie się z paktu migracyjnego będzie przypominać kwadraturę koła i w najlepszym razie będzie musiało oznaczać bardzo poważne redefiniowanie naszej obecności w UE ze złamaniem akceptowanych przez ekipę Tuska porozumień włącznie.
Mądry Niemiec po szkodzie
Tymczasem w przypadku migrantów można by powiedzieć „mądry Niemiec po szkodzie”. Przyjmując przybyszów z Afryki i Azji, Niemcy liczyły na to, że rozwiążą oni niedobory tamtejszego rynku pracy. Angela Merkel wprost przyznała się do tego w swojej książce „Wolność”.
Było to błędem, a decyzje sprzed 10 lat okazały się katastrofalne, prawdopodobnie kosztowały życie i zdrowie wielu osób (gwałty, rabunki, ataki terrorystyczne, ale też ataki na tle rasistowskim), a do tego stworzyły mit raju, do którego zaczęli zmierzać nielegalnie przybysze z Somalii, Rwandy, Azji Środkowej, Syrii, Afganistanu, Pakistanu, Jemenu i wielu innych krajów.
Rozwiązując problem i konstruując unijny pakt migracyjny, niemieccy lobbyści i urzędnicy w Brukseli znaleźli genialne rozwiązanie. Podobnie jak większość zmian będących w interesie Berlina jest ono ukryte pod płaszczykiem europejskiego uniwersalizmu, solidaryzmu, pomocniczości i tym podobnych haseł. Rozwinięto więc twórczo zasady zawarte w porozumieniu z Dublina sprzed około dekady, które mówiło, że wnioski azylowe powinny być składane w pierwszym kraju, do którego trafi migrant. Teraz migranci mają być odsyłani do państw, do których w pierwszej kolejności trafili, wjeżdżając do Unii Europejskiej.
Oczywiście przepis ten nie uwzględnia pewnego istotnego faktu historycznego. To Niemcy pozwoliły na obecną falę. Imigranci i większość przybyszów jedzie właśnie tam. Ale po drodze muszą przekroczyć terytorium innych krajów unijnych: Włoch, Hiszpanii, Grecji, Polski i tak dalej. I to są właśnie kraje „pierwszego kontaktu”. Niemcy takim krajem być nie mogą, bo poza zamkniętą Szwajcarią i Bałtykiem są otoczeni przez inne kraje UE. Czasem, jak widać, rozwiązania proste są genialne.
Ale to nie koniec. Czy to pasażerowie przeładowanych statków pasażerskich (częściej niż tratw), czy ludzie gromadzący się za polskim płotem granicznym zmierzają nie do Polski, nie do Grecji, a do Niemiec. Co zrobić, by gdy do kraju „pierwszego kontaktu” zostaną odesłani, znowu nie wracali? Temu służą właśnie rozdzielane wysokie fundusze europejskie na infrastrukturę, ale także na ochronę socjalną, monitoring, w końcu prawników. W Grecji w ten sposób „z imigrantów” zaczęła żyć pokaźna część trzeciego sektora. Właśnie ten proces zachodzi w Polsce.
I to nie koniec. Bo nawet jeśli urzędnicy i prawnicy zastraszą samorząd, by imigrantów przyjmował i zapewni mu się miejsce, to wciąż mogą chcieć wrócić. Trzeba przekonać migranta, by nie wracał, i tu pojawia się największa zachęta. Niemiecki rząd przez Brukselę naciska na Polskę, by wypłacała przybyszom zapomogi identyczne jak w Niemczech (około tysiąca euro na osobę). Pieniądze te mają w Polsce dużo większą siłę nabywczą. Można za nie lepiej żyć, więcej kupić. Do tego dochodzi groźba utraty części lub całości socjalu w przypadku powrotu. Ot, kij i marchewka w działaniu.
Exodus pod dywanem
Niestety, ale Donald Tusk dokładnie musiał wiedzieć, co nas czeka. Musiał wiedzieć, że sprawa nie dotyczy uciekinierów z Ukrainy, jak twierdził, a rzeszy ludzi z całkiem innych części świata. I niestety, ale rację miały niemieckie media uspokajające swoich obywateli, że trzeba poczekać do 1 czerwca, by nie zaszkodzić sojusznikom w polskich wyborach.
Co więc dalej? Już dziś mamy spory niepokój w kraju. Obrazki z przygranicznej awantury burzą poczucie bezpieczeństwa, niektórzy z imigrantów mogą stanowić zagrożenie, zagrożenie może stanowić też wzrost nastrojów rasistowskich, niechybny w tej sytuacji. Rząd Donalda Tuska, próbując zamieść sprawę pod dywan, nie zdał egzaminu z podstawowej sprawy, podstawy piramidy politycznych potrzeb: zapewnienia bezpieczeństwa i poczucia bezpieczeństwa obywatelom kraju.
Pytanie, czy jego przeciwnicy mają dziś jakieś działające rozwiązanie i zrozumienie tego, co się dzieje? Bo nasi zachodni sąsiedzi w tej sprawie są dość logiczni, jednomyślni i zdeterminowani.
Wiktor Świetlik