Jak to się stało, że Marsz Niepodległości stał się jednym z najważniejszych zjawisk społecznych w Polsce? Klucz tkwi w tym, że ta cykliczna demonstracja stała się wyrazem i ekspozycją dużo szerszego zjawiska. Poważnego konfliktu społecznego, pęknięcia narodowego, które w pewnym momencie starały się zagospodarować dwie największe partie. Nieco nieprecyzyjnie nazywano je „Polską socjalną i liberalną”, „konserwatywną i aspiracyjną” i tak dalej.
Trzaskowski z Bąkiewiczem?
Politycy, którzy decydowali się go zwalczać, podkręcili jego buntowniczy charakter. Za czasów rządów Platformy Obywatelskiej sławny stał się obraz tajniaka kopiącego w głowę chroniącego się przed ciosem człowieka, a także budka pod ambasadą rosyjską, której podpalenie budziło daleko idące spekulacje co do – nigdy zresztą nieustalonego – sprawstwa. Ale i za PiS-u, w covidowym reżimie i napięciu, doszło do słynnej bitwy przed Empikiem z policją oraz starć na błoniach Stadionu Narodowego.
PiS-owcy parę razy też próbowali wyciągać ręce po Marsz, chcąc zamienić go w swoją demonstrację i z miejsca po nich dostawali. Z drugiej strony jasne jest, że większość idących w demonstracji to elektorat PiS. To trudny balans mający zawsze znaczenie dla Marszu. Demonstracji nie udało się zawłaszczyć na wyłączność grupom narodowej prawicy i zamienić w ich demonstrację, bo wtedy byłaby po prostu mała. Dziś przyciąga ona zapewne – w przybliżeniu – tę część społeczeństwa, która głosowała na Karola Nawrockiego,
Ale przecież i prezydent Trzaskowski dwa razy w kampaniach prezydenckich zapowiadał, że weźmie udział. Za każdym razem zresztą z tych zapowiedzi się wycofywał, a władze Warszawy lekko utrudniały demonstrację. Za Trzaskowskiego nigdy jednak – i to po cichu przyznają sami organizatorzy – nie doszło do takich napięć jak za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz (i PO w kraju), kiedy wątpliwe prawnie próby rozwiązania demonstracji w jej trakcie przez władze miasta i późniejsze policyjne blokady Marszu powodowały gigantyczne ryzyko nieobliczalnej zadymy.
Swoją drogą mniej znaną stroną tej demonstracji są wielomiesięczne negocjacje między organizatorami a władzami miejskimi i policją, które budują koordynację działań ze strażą marszową. Ich uczestnicy dobrze się czasem podczas nich poznawali. Zapewne i to sprawiało, że demonstracja stawała się coraz spokojniejsza, a faktycznie było na niej widać coraz więcej rodzin z dziećmi. Organizatorzy starali się eliminować noskinhedzkie grupki neonazistów i stadionowych zadymiarzy, które podczepiały się pod Marsz. Z drugiej strony – wielu młodych policjantów zabezpieczających demonstrację w tym dniu akurat chętnie znalazłoby się po drugiej stronie. Przecież to demonstracja takich ludzi jak oni.
Marsz trudno było także podporządkować jednemu środowisku organizacyjnie. Przez kilka lat kojarzony był z Robertem Bąkiewiczem, sprawnym organizatorem, który wprowadził nowoczesne narzędzia marketingowe, ale z czasem utracił kontrolę i wpływ na demonstrację.
Mówiąc krótko: Marsz idzie tam, gdzie chce.
Płonące tęcza i budka
Jak to się jednak stało, że od piętnastu lat ta demonstracja właśnie ma takie znaczenie? Jej korzenie w żaden sposób by na to nie wskazywały. Samo święto wprowadzono dopiero w latach trzydziestych 20 wieku. Data uzyskania przez Polskę niepodległości – która tak naprawdę była rozłożonym w czasie procesem – została uznaniowo narzucona przez rządzących Polską piłsudczyków. Potem 11 listopada uszlachetnili niemieccy okupanci i komuniści, ci pierwsi mordując, drudzy prześladując osoby składające kwiaty pod pomnikami i organizujące demonstracje. Ale i wówczas dużo większe emocje i narodowy sentyment budziło Święto 3 Maja.
Jeszcze potem, od lat 90. 11 listopada w Warszawie tradycyjnie tłukły się nieduże grupki nacjonalistów z grupkami anarchistów i skrajnej lewicy. Po 2010 roku z tego pozornie nieurodzajnego gruntu wyrosło stowarzyszenie Marsz Niepodległości i demonstracja, która szybko stała się jednym z głównych tematów sporów publicznych.
W 2011 roku z demonstracją mieli rozprawić się przyjezdni z całej Europy działacze antyfaszystowscy, czyli faktycznie bojówkarze uznawanej dziś w USA za organizację terrorystyczną Antify. Działo się to przy początkowym aplauzie liberalnych mediów, a skończyło zatrzymaniem ponad 200 osób i rekwirowaniem arsenałów z kastetami, kijami bejsbolowymi i nożami. Wydarzenie to, przedstawiane jako próba „wezwania posiłków” przeciwko Marszowi przez rządzące elity, zadziałało jak reklama marszu. Niemiecka proweniencja większości przyjezdnych też zrobiła swoje.
Jak często bywa, Marszowi przysłużyli się więc jego przeciwnicy. Obrósł należytą mitologią zakazanej demonstracji. Sprawiła to walka z nim rządów PO i prawdopodobne próby rozmaitych, nie zawsze jawnych działań wymierzonych w demonstrację. Swoje dorzucił, jak zawsze zgodny, potępieńczy chór przerażonych celebrytów, elit kulturalnych i medialnych. Tradycyjne niemal palenie instalacji z tęczą na warszawskim placu Zbawiciela stało się wyrazem starcia dwóch Polsk. Dla jednych – otwartej i „nietolerancyjnej”, dla drugich – patriotycznej i „wynarodowionej” (flaga tęczowa jako substytut flagi narodowej).
Górnik, rolnik, politolog
Marsz Niepodległości to dziś też wielki wyraz społecznych emocji. Dwóch światów, które wzajemnie sobą gardzą i są wszechogarniające. Dlatego fenomen Marszu jest trudny do rzetelnego opisania. Po prostu trudno o bezstronnego piszącego. Któż to ma zrobić? Znany politolog, mówiący, że na jego lewym ramieniu siedzi górnik, a na prawym rolnik, i nie okazują wdzięczności za to, że on ich utrzymuje? Czy któryś z publicystów maszerujących w Marszu? Ta demonstracja nikogo dziś nie pozostawia obojętnym, wpisując się w głęboki podział w Polsce – głębszy niż spory partyjne. I na tym polega jej sukces, ale na tym polega też problem kraju.