Skip to main content

Powiedzieć, że gracze czekali na Hollow Knight: Silksong, to jak nie powiedzieć nic. Kontynuacja doskonałej metroidvanii z  2017 roku pobiła wszelkie rekordy growego hype’u. Wystarczy zauważyć, że był to najbardziej wishlistowany tytuł na Steamie podczas całej historii istnienia tego sklepu, a jego premiera na prawie godzinę położyła zarówno Steam, jak i inne sklepy z grami, wliczając w to Nintendo eShop. Jakim cudem skromna gra indie od studia którego stałych członków można policzyć na palcach jednej ręki (nawet po wypadku z petardą…) dochrapał się aż takiego szału? Bez wątpienia jest to zasługa aż 7-letniego czasu oczekwiania od czasu jej zapowiedzi i kultowego statusu oryginału. Na szczęście, na tę grę warto było czekać. 

Nowe królestwo

Podobnie jak w oryginalnym Hollow Knight fabuła jest tu niezwykle tajemnicza. Zamiast bezimiennego rycerza z pierwszej części prowadzimy tym razem naszą “frenemy” z pierwszego tytułu. Hornet, nasza zadziorna bohaterka, trafia do obcej krainy Pharloom. Porwana i rzucona w sam środek nieznanego świata, musi wspiąć się ku monumentalnej Cytadeli, a po drodze zmierzyć się z setkami wrogów i sekretów utkanych w jedwabistą pajęczynę. Team Cherry ponownie stawia na narrację pełną niedopowiedzeń, w której fabuła kryje się w skromnych dialogach, detalach i atmosferze. Musimy sami wykonać sporo pracy, aby połączyć w całość urwane strzępki informacji które serwują nam twórcy (lub po prostu przeczytać analizę fabuły na Wiki…). To nie tylko opowieść o przetrwaniu, ale też o podróży ku własnej tożsamości i odkrywaniu miejsca w świecie, który zachwyca i jednocześnie niepokoi. Entuzjaści gier typu souls-like, do których zalicza się ta seria, na pewno odnajdą się tu jak u siebie w domu, bo sposób prowadzenia narracji jest łudząco podobny do serii Dark Souls japońskiego FromSoftu. 

Stare, ale po nowemu

Nikt raczej nie oczekiwał, że sequel Hollow Knighta będzie rażąco odbiegał od oryginału w kwestii tego jak skonstruowana jest rozgrywka. Rzeczywiście, zamiast rewolucji mamy tu raczej ewolcuję – i bardzo dobrze, bo po co psuć coś, co działa doskonale. Główną osią gry nadal jest eksploracja ogromnej, pełnej sekretów i niebezpieczeństw krainy, zaserwowana w stylu metroidvanii. Oznacza to, że różne obszary będziemy zwiedzać po kilka razy i zawsze warto do nich wrócić po zdobyciu nowych umiejętności, które mogą pozwolić nam na otwarcie nowych ścieżek. Mam wrażenie, że wiele skilli odpowiedzialnych za szybszy czy bardziej płynny ruch (“dash”, unoszenie się za pomocą naszej peleryny po prądach powietrznych czy chociażby umiejętność skakania po ścianach) odblokowujemy znaczenie wcześniej w trakcie naszej przygody niż miało to miejsce w Hollow Knight. “Hornetka” również sprawia wrażenie znacznie szybszej i zwinnej, dzięki czemu poruszanie sie po świecie jest po prostu niezwykle przyjemne.  Miejsce czarów zajęły tu przeróżne narzędzia i pułapki które nasza bohaterka może zastawiać w celu eliminacji przeciwników. Rzadziej też miałem tutaj poczucie “niesprawiedliwości” po pokonaniu przez jakiegoś wroga, ponieważ gra zawsze dostarcza wystarczających narzędzi, żeby uniknąć takiego losu i mogę winić jedynie mój niewystarczający, szachowy refleks.

Wyzwanie dla weteranów

Mimo tego co opisałem w powyższym akapicie na temat tego, że Hornet zawsze ma w swoim arsenale jakieś narzędzia które pozwalają jej wybrnąć z każdej trudnej sytuacji, Hollow Knight: Silksong nie jest grą prostą. Powiem więcej: jest cholernie trudny. Ukończyłem pierwszą, notorycznie trudną, grę o przygodach “robali” kilkukrotnie, więc spodziewałem się, że nowa odsłona będzie dla mnie raczej bułką z masłem, ale nie mogłem chyba mylić się bardziej. Trzeba sobie jasno powiedzieć – to gra dla prawdziwych weteranów. O ile eksploracja w większości przypadków nie doprowadzi graczy do chęci zrobienia dziury w telewizorze, cześć bossów jest naprawdę szokująco trudna. Składają się na to dwa główne elementy. Po pierwsze, większość z tych walk odbywa się na bardzo ograniczonych arenach, więc mimo szybkości i zwinności naszej bohaterki trudno jest znaleźć miejsce w które możemy uciec. Drugim i znaczenie większym utrudnieniem jest to, jak wiele z przeciwników zadaje dwa obrażenia zamiast jednego. W pierwszej grze z serii owszem, mieliśmy kilku bossów którzy zadawali podwójne obrażenia, ale w Silksongu jest to właściwie standard! Technicznie więc, większość bossów zabija nas już po 3 uderzeniach, więc mamy tu znacznie mniej miejsca na błędy, które pierwsza odsłona Hollow Knighta by nam wybaczyła. Mówiąc szczerze, sam zmagam się z tym czy podniesiony poziom trudności to był dobry pomysł. Wiem, że dla mnie jako entuzjasty serii, jest to słuszny wybór – byłoby mi nieco smutno gdybym pokonał wszystkich bossów za 1 czy 2 razem. Jednocześnie, rozumiem, że dla wielu osób będzie to coś czego nie przeskoczą i odbiją się od tej (niezwykle satysfakcjonującej przecież!) gry po tym, jak jeden z przeciwników wykończy ich 20 razy pod rząd. Jedyne co mogę zrobić to ostrzec, że gra jest naprawdę solidnym wyzwaniem i do każdej walki trzeba podchodzić strategicznie. Koniec końców ja miałem przy bossach niesamowitą ilość zabawy i satysfakcji, bo radocha z używania nowego zestawu ruchów przebija znacznie frustrację związaną z wyśrubowanym poziomem trudności. 

Pieniądze to nie wszystko, ale…

Ciekawą zmianą w stosunku do pierwszej cześci gry jest też wprowadzenie dwóch osobnych “walut”. Mamy koraliki (beads) które pełnią funkcję gotówki oraz łuski (shards) które służą jako “amunicja” dla naszych narzędzi i pułapek. Co ciekawe, szczegółnie ta pierwsza waluta potrafi być nieco frustrująca, bo można odnieść wrażenie, że Pharloom ogarnął dziki kapitalizm Polski lat 90tych. Po pierwsze, wszystkie jest tu znacznie droższe niż w Hallownest z pierwszej cześci – do większości zakupów nie ma co podchodzić bez 200-300 koralików, a bywają i takie po 500 czy 800! Po drugie, rzeczy które w Hollow Knight byłu darmowe, tutaj często są płatne. Koronnym przykładem tego są ławeczki czy stacje “metra”, za odblokowanie których praktycznie w każdym przypadku trzeba słono zapłacić koralikami. To w sumie jeden z bardziej frunstrujących elementów niemal doskonałej poza tym gry – nie ma na chyba nic gorszego niż dobicie w końcu z jednym punktem życia do ławki, po to tylko, żeby zorientować się, że nie mamy 60 korali na jej odblokowanie. 

Robaczywe piękno

Muszę przyznać, że to, co w Silksong absolutnie rozłożyło mnie na łopatki, to jego oprawa audiowizualna. Już pierwsze minuty w Pharloom pokazują, że Team Cherry nie spoczęło na laurach i zamiast odcinać kupony, dopieściło każdy, nawet najmniejszy detal. Lokacje? Czysta poezja. Jednego momentu włóczę się po świetlistym ogrodzie, gdzie wszystko tętni pastelowym kolorami, a chwilę później wpadam do mrocznego tunelu, w którym jedyne światło daje mi jakieś świecące robactwo. To jest dokładnie ten klimat: piękno wymieszane z czymś niepokojącym, co każe ci iść dalej tylko po to, żeby zobaczyć, co kryje się za następnym zakrętem. Do tego dochodzi Hornet, która porusza się tak płynnie i z gracją, że czasem łapię się na tym, że zamiast skupiać się na walce, patrzę jak tańczy na ekranie. Sama grafika to jednak tylko połowa magii. Druga połowa to muzyka Christophera Larkina. Kompozytor naprawdę zna się na robocie, bo każdy utwór jest perfekcyjnie wpasowany w klimat miejsca. Raz dostajemy spokojne, melancholijne brzdąkanie na fortepianie, które pozwala złapać oddech, a za chwilę struny zaczynają szarpać nerwy tak, że serce wali szybciej niż w trakcie walki z bossem. I to działa – bo w Silksong dźwięk nie jest tylko tłem, ale wysuwa się często na pierwszy plan i podkręca emocje. Rzadko kiedy zatrzymuję się w grach tylko po to, żeby posłuchać muzyki, ale tutaj robię to regularnie – soundtrack dorównał niemalże perfekcyjnej ścieżce dźwiękowej oryginalnego Hollow Knighta.

Czy warto było czekać 7 lat? Dla mnie odpowiedź to głośne “tak”. Hollow Knight: Silksong to gra wymagająca, która mniej odpornych graczy może frustrować wyśrubowanym poziomem trudności. Jednak osoby którzy znajdą w sobie cierpliwość zostaną sowicie wynagrodze przez jedną z najlepszych metroidvanii ostatnich lat. Fenomenalna grafika i muzyka; niepowtarzalne uczucie satysfakcji z walki i eksploracji; intrygująca fabuła – to wszystko składa się na tytuł do którego z pewnością będę wracał. Biorąc jeszce pod uwagę fakt, że gra kosztuje niemal 3 razy mniej niż niektóre znacznie mniej satysfakcjonujące tytuły AAA, werdykt może być tylko jeden. Hollow Knight: Silksong to hit!

Cena w eshopie: 91,99 PLN