Rosyjski despota Władimir Putin wystrzelił w piątek rano 550 siejących terror dronów i rakiet w kierunku Kijowa. Podobnie jak w zeszłym tygodniu, to kolejny z najgorszych ataków w dotychczasowej wojnie. W tym samym czasie rosyjskie wojska posuwają się naprzód w siedmiu ukraińskich obwodach na wschodzie, południu i północy kraju. Putin nie ukrywa, że jego celem jest całkowite podporządkowanie lub zniszczenie Ukrainy.
Nasza wojskowa reakcja na to wszystko — zwłaszcza teraz, gdy nie ma już USA — musi doprowadzać Kreml do śmiechu. Podczas gdy Putin „idzie na całość” i nastawia całą gospodarkę i społeczeństwo na wojnę, nowy niemiecki rząd również wierzy, że może w jakiś sposób powstrzymać agresję Rosji przy niewielkim wsparciu tu i kilku milionach więcej dla Ukrainy tam.
Gorzka prawda: poziom wsparcia ze strony Niemiec, ale także Europy, nie zakończy wojny, a co najwyżej ją przedłuży. Ze wszystkimi okrutnymi konsekwencjami dla ukraińskiej ludności cywilnej, które obecnie obserwujemy.
Zniszczony blok w Kijowie, 4 lipca 2025 r.
Dlatego Merz i spółka stoją przed prostą decyzją: postawić Ukrainę w sytuacji, w której będzie w stanie skutecznie odeprzeć agresję Putina. Albo skapitulować przed kremlowskim despotą i spełnić imperialistyczne żądania Rosji dotyczące większej władzy i terytorium.
Ten wybór w rzeczywistości powinien być łatwy. Niemcy wydadzą w tym roku na obronę Ukrainy zaledwie 0,2 proc. swojego PKB. Gdyby było to tylko 1 proc., moglibyśmy całkowicie zrekompensować stratę ze strony USA. A gdyby inni w Europie poszli w nasze ślady, Rosja nie miałaby najmniejszych szans, a terror szybko by się skończył.
W związku z tym pojawia się pytanie, dlaczego polityczne słowa i militarne czyny są tak odległe od siebie, jeśli chodzi o Ukrainę. Ponieważ zasadniczo stoimy przed prostym wyborem: poddać się albo walczyć.