Od 13 czerwca przy granicy polsko-białoruskiej obowiązuje nowa strefa buforowa. Związane jest to z kolejnym nasileniem konfliktu migracyjnego. Rozporządzenie podpisane przez szefa MSWiA Tomasza Siemoniaka wprowadziło zakaz przebywania na określonym obszarze przez 90 dni. Po konsultacjach m.in. z lokalnymi przedsiębiorcami i samorządowcami strefa została ograniczona do niezbędnego minimum.
„Jesteśmy w permanentnej gotowości”
W dalszej części tekstu przeczytasz m.in., jakich narzędzi migranci najczęściej używają do zniszczenia zapory, jak na przestrzeni lat zmieniły się osoby, które chcą przejść przez granicę. Dowiesz się także co czuje policjant, który widzi skąpo ubrane trzyletnie dziecko, które bawi się w kałuży.
Strefa obejmuje długość granicy na odcinku nieco ponad 60 km, będącym w zasięgu terytorialnym placówek Straży Granicznej w Narewce, Białowieży, Dubiczach Cerkiewnych i Czeremsze. Na długości ok. 44 km obszar objęty zakazem to 200 m od linii granicy. Natomiast na odcinku ok. 16 km, położonym w rejonie rezerwatów przyrody, strefa jest szersza i ma blisko 2 km. Zakaz poruszania się z założenia nie obejmuje miejscowości i szlaków turystycznych.
Na granicy pełni obecnie służbę blisko dwa tys. strażników granicznych, ok. sześciu tys. żołnierzy, a od 4 czerwca br. również blisko 400 policjantów prewencji. Rozmawialiśmy z jednym z nich.
Młodszy aspirant Mateusz Konkolewski jest dowódcą plutonu Oddziału Prewencji Policji z Gdańska. Na polsko-białoruskiej granicy jest już jedenasty bądź dwunasty raz. Właściwie przestał już liczyć. Jedna rotacja trwa ok. 2-3 tygodni, ale przyznaje, że czasem z potrzeby służby trzeba było zostać trochę dłużej. Mł. asp. Mateusz Konkolewski dowodzi obecnie pododdziałem ok. 20 funkcjonariuszy prewencji. Czym się konkretnie zajmują?
— Jesteśmy od początku na „pasku” — jak wszyscy tu nazywają potocznie zaorany pas przygraniczny i wspieramy chłopaków ze Straży Granicznej i Wojska Polskiego. Widzimy więc bezpośrednio, jak rozwija się sytuacje za płotem. Nawet, jak nic się nie dzieje, jesteśmy w permanentnej gotowości, od kilku dni również z bronią w kaburach, bo taką decyzję podjął dowódca policyjnych sił na granicy — podkreśla w rozmowie z Onetem mł. asp. Konkolewski.
— Generalnie zamysłem było to, żeby po drugiej stronie płotu zauważono nasze przybycie. I często jest tak, że wystarcza przyjazd naszego dużego wypadowego furgonu, by grupy migrantów przenosiły się głębiej w las. Bo nie jest tajemnicą, że tamta strona, prawdopodobnie też służby białoruskie, które instruują migrantów, wiedzą, co się działo w Kuźnicy w 2021 r. i kto wtedy obronił Polskę. Bo w tamtym kryzysowym momencie to policja przyjęła na siebie całe odium działań i przejęła ochronę granicy. Sam zresztą tam wtedy byłem — dodaje nasz rozmówca.
Lewarek samochodowy jako „najpopularniejsze” narzędzie
Jak wspomina, nikt się wtedy nie patyczkował. Były używane różne siły i środki. To jednak właśnie policja jest generalnie najbardziej doświadczona w kwestiach rozpraszania tłumu. Dlatego wtedy to właśnie ta formacja została wysłana jako główne wsparcie na granicę.
Jak ta sytuacja wygląda teraz? — Właściwie codziennie coś się dzieje. Jest permanentny stan alarmowy. Migranci zbierają się przy płocie, nawet po 40-50 osób. Nie oszukujmy się, teraz są to głównie mężczyźni w wieku 20-35 lat. Schodzą się w jednym miejscu, przeważnie mają ze sobą jakieś narzędzia — obecnie „najpopularniejszym” jest lewarek samochodowy, którym, jak się okazało, można rozchylać kraty. Ciekawe, że ktoś ich w nie zaopatruje, bo to są po prostu często nowe nieużywane narzędzia — tłumaczy policjant.
— Tylko to nie jest tak, że oni rozpychają te kraty na oczach funkcjonariuszy, bo wiedzą, że będziemy interweniować. Często jest tak, że ta duża grupa przy płocie jest tylko wabikiem, zasłoną dymną. Strażnik, żołnierz czy policjant na posterunku łatwo ją zauważy i wiadomo, że od razu powiadamia pozostałe patrole. I oni właśnie tego chcą, żebyśmy się wszyscy zbiegli w to miejsce, bo wtedy ktoś inny, kilometr dalej rozpycha kraty i tam czeka już większa grupa, która od razu próbuje przedostać się przez szczelinę w zaporze. Doświadczenie nas nauczyło, że trzeba brać pod uwagę takie opcje, więc w takich sytuacjach działamy z dużą rozwagą — podkreśla.
— Wcześniej zdarzało się, że migranci piłowali kraty, ale to trwa dużo dłużej, jest trudniejsze do wykonania i łatwiej to zauważyć, więc się nie opłaca. Tak, jak próba przechodzenia przez barierę górą — to sprawia, że można nabawić się kontuzji, skręcić czy połamać nogi albo ręce, co uniemożliwia potem poruszanie się. Dodatkowo można poranić się koncertiną, która jest na samej górze ogrodzenia i zaplątać się w nią — dodaje policjant.
„Mamy przekonanie, że to jest coś więcej niż zwykła służba”
Przyznaje, że migranci są coraz bardziej agresywni. Choć podkreśla, że dotychczasowe apogeum konfliktu miało jednak miejsce na przejściu granicznym w Kuźnicy w listopadzie 2021 r.
— Poderwano nas wtedy alarmowo z Gdańska. Przebieraliśmy się w furgonach w trasie. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Wiedzieliśmy, że mamy mieć pełne zestawy przeciwuderzeniowe, kaski, hełmy, tarcze itd. Kiedy dotarliśmy na miejsce, w pełnym osprzęcie wybiegliśmy z radiowozów i naszym oczom ukazało się pole bitwy, na którym może z tysiąc agresywnych migrantów próbowało sforsować granicę, a broniła jej garstka żołnierzy, którzy próbowali strzelać w nich gazem. Między nimi była już tylko koncertina. Po naszym wsparciu nie weszli do nas nawet na pół metra — wspomina mł. asp. Konkolewski.
Pytamy, co człowiek czuje w takim momencie. Adrenalina, gniew, a może strach? — Nie będę udawał jakiegoś herosa, bo wiadomo, w naszej pracy są chwile, kiedy się człowiek boi. Ale w tamtym momencie czy teraz kiedy działamy na granicy, mamy przekonanie, że to jest coś więcej niż zwykła służba. Wiemy, że za tym skrawkiem ziemi, który jest przed nami, już jest państwo autorytarne, które nie wiadomo, co szykuje. Po tej stronie zaś jesteśmy tylko my, a za nami jest już społeczeństwo. Nasze rodziny, przyjaciele. Wtedy nikt nie myśli o strachu. Nie ma na to czasu. Działamy trochę jak automaty — mówi nam policjant.
— Bywa, że adrenalina jest wyższa np. na meczu, bo poziom agresji pseudokibiców bywa większy i bardziej bezpośredni. Tutaj mamy jeszcze płot. Natomiast na granicy człowiek odczuwa pewną wyjątkowość sytuacji. Wiemy, że jeśli my nie damy rady, to migranci wejdą i mogą zagrozić nam, ale też innym mieszkańcom naszego kraju. Zwłaszcza że w ogóle nie wiadomo, kto jest wśród nich. Jestem bardzo daleki od oceniania ludzi pod względem wyglądu czy koloru skóry, ale ich wizerunki, sposób zachowania i wiele innych elementów wskazuje na to, że często są to ludzie wynajęci przez reżim naszego sąsiada. Zdajemy sobie sprawę, że jeśli oni się przedostaną przez granicę, to za nami są już wioski, w których ludzie normalnie żyją i to może stanowić dla nich zagrożenie. Wiemy przecież, że mają ze sobą np. noże, o czym świadczy ostatnia tragedia, w której zginął żołnierz — podkreśla nasz rozmówca.
— Nasza służba tutaj to zdecydowanie większa odpowiedzialność. Wszyscy też czujemy, że jest to jakiś moment dziejowy, historyczny. Więc tutaj nie ma migania się od roboty. Wszyscy podchodzą do tego bardzo poważnie. Oczywiście trzeba też mieć świadomość, że dla wielu funkcjonariuszy, zwłaszcza młodych, jest to duże obciążenie i stres, ale zawsze mogą o tym porozmawiać ze swoimi starszymi kolegami czy dowódcą — mówi mł. asp. Mateusz.
„Ktoś za te wszystkie sznurki pociąga”
Należy pamiętać, że policjanci realizują na granicy także inne zadania. Mają również, w drugiej linii, wyłapywać „kurierów”, którzy przewożą migrantów, jeżeli udało im się już przedostać do Polski.
— Kiedyś pod Hajnówką w nocy ustawiliśmy się autem na skraju lasu, wyłączyliśmy światła i silnik. Nie było nas kompletnie widać. Po jakimś czasie widzimy, że z lasu wolniutko wyjeżdża samochód. Trzecia nad ranem, no to kto to może być? Kiedy nas minął, mówię do kierowcy: włączaj silnik i sygnały, żeby się zatrzymał. Kierujący oczywiście postąpił dokładnie odwrotnie. Depnął w gaz i ucieka. Pech chciał, że skończyła mu się droga i skręcił w prawo, staranował bramę na posesję i wylądował na wewnętrznym płocie. Wjechaliśmy za nim i nagle z auta zaczęli wybiegać „turyści” z Afryki. Natomiast kierowca po zderzeniu się zakleszczył. Ruszyliśmy za zbiegami, wyłapaliśmy wszystkich i przekazaliśmy Straży Granicznej — wspomina policjant.
Jak dodaje, tego typu sytuacji jest dużo więcej. Ciekawe są tłumaczenia takich kurierów. — Ten akurat mówił, że zatrzymał się na przystanku, chciał skorzystać z przerwy w drodze, zrobić sobie coś do picia. W tym czasie miał mu ktoś wsiąść do bagażnika i on ruszył, nie wiedząc o tym, że wiezie z tyłu mężczyzn, których nie zna. Inni tłumaczą na przykład, że wzięli kogoś na stopa, bo szkoda mu było ludzi stojących na zimnie — mówi funkcjonariusz.
— Jeżeli chodzi o samych migrantów, mam takie spostrzeżenie, że ci ludzie zachowują się zupełnie inaczej po obu stronach granicy. Zza płotu jesteśmy obrażani, wyśmiewani, obrzucani kamieniami czy gałęziami. Pokazują tam różne niecenzuralne gesty. Natomiast jak już uda im się przedrzeć przez zaporę i my ich zatrzymamy, to jest zmiana zachowania o 180 stopni. Płaczą, pytają, co my robimy, czy nie mamy rodzin, dlaczego nie mamy dla nich litości. Ci sami ludzie, którzy przed chwilą grozili nam, że nas zabiją — zauważa asp. Konkolewski.
Z czego to wynika? — Wiadomo, że służby białoruskie traktują ich bardzo źle. Biją ich, szczują psami, więc oni tam po prostu nie chcą wrócić, a w perspektywie mają sielankowe życie w Niemczech czy Francji. Część z nich ma tam też swoje rodziny, znajomych. A podejrzewam, że reżim białoruski przedstawia nas, Polaków, jako tych, którzy chcą im przeszkodzić w dotarciu na mityczny Zachód, gdzie mogą robić wszystko — mówi.
— Swoją drogą sam się często zastanawiam, jak to jest, że nawet jeśli oni się już pojawią w tych Niemczech czy Francji, bez żadnych dokumentów, nikt ich tam nie sprawdza i nie ściga, choć wiadomo, że często są tam nielegalnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś wyrabiał im fałszywe papiery. To kolejny dowód na to, że to wręcz mafijny przemysł — od linii lotniczych, kurierów, przekupywania urzędników, aż po fałszerzy dokumentów. Ktoś za te wszystkie sznurki pociąga — zaznacza policjant.
„Kiedy to widzisz, coś się w człowieku gotuje”
To jedna strona medalu. Natomiast trzeba zaznaczyć, że nie wszyscy migranci to najemnicy czy silni mężczyźni, którzy chcą przedostać się na Zachód tylko w celach ekonomicznych. Część z nich to właśnie również całe rodziny z małymi dziećmi, ludzie starsi, czy też tacy, którzy musieli uciekać z kraju z powodów politycznych, bo grozi tam śmierć. Albo po prostu zostali oszukani przez służby białoruskie czy innych ludzi, którzy chcieli na nich zarobić. Pytamy więc policjanta o tę drugą stronę i czy zdarzają się sytuacje konfliktowe, kiedy serce nakazuje działać inaczej niż procedury.
— Gdy przyjechałem tu pierwszy raz, na południe od Kuźnicy pilnowaliśmy większego obozu migrantów, rozłożonego po stronie białoruskiej. Nie było wtedy muru, tylko zasieki z koncertiny. I tam rzeczywiście była dość spora liczba kobiet i dzieci. Naprawdę małych. Niech każdy mówi, co chce, ale kiedy widzisz po drugiej stronie trzyletnie dziecko, które w listopadzie, ubrane jedynie w koszulkę, bawi się w kałuży, to wtedy coś się w człowieku gotuje. Każdy z nas ma swoje uczucia i wrażliwość, my też mamy rodziny — podkreśla nasz rozmówca.
— Jednak swoją złość kierowałem na tych, którzy doprowadzili do tego, że ci ludzie się tutaj znaleźli, w tak strasznych warunkach. Że za tym stoi właśnie białoruski reżim, którego oni są ofiarami. To przedstawiciele tego reżimu są winni. Nie możemy jej brać na siebie. To są ofiary rosyjskiego i białoruskiego reżimu, który prowadzi z nami wojnę hybrydową. To wobec ich działań się sprzeciwiamy, nie przeciwko migrantom — dodaje.
— Służby propagandowe tych reżimów stosują przeróżne prowokacje i manipulacje. Podczas kryzysu w Kuźnicy, Białorusini zaprosili do siebie zachodnich dziennikarzy, by mogli to relacjonować z ich strony, a w kierunku granicy wysłali właśnie dzieci, które zachęcone czekoladą, słodyczami itd., krzyczały w naszą stronę, że nas kochają. I ten moment uchwyciły zachodnie telewizje. I nagle zobaczyliśmy w ich relacjach swoje twarze jako tych, którzy nie chcą wpuścić tych dzieci. Takie manipulacje były stosowane wielokrotnie, co było dla nas bardzo krzywdzące. Tu naprawdę czasem trzeba mieć grubą skórę, żeby nie wybuchnąć — zaznacza policjant.
— Na szczęście teraz już nikt się na to nie nabiera. Inna sprawa, że obecnie sytuacja obróciła się o 180 stopni. Na granicy praktycznie nie ma już kobiet z dziećmi. Nie wiem dlaczego. Może zmieniła się polityka służb białoruskich. Teraz przy zaporze pojawiają się, co widać również na filmikach z arabskich i innych zagranicznych kont, najczęściej grupki 20-30 przeważnie młodych mężczyzn, którzy na dodatek są coraz bardziej agresywni. Poza tym to nie są ludzie w jakichś łachmanach, tylko zazwyczaj dobrze ubrani, w nowe ciuchy. A z kolei u tych, którzy są zatrzymywani po naszej stronie, znajdujemy często grube zbitki banknotów euro w wysokich nominałach. Coś się zmieniło — relacjonuje nasz rozmówca.
„Gramy wszyscy do jednej bramki”
Policjant podkreśla, że im dobrze układa się współpraca z pozostałymi służbami. — Zdaję sobie sprawę, że np. żołnierze mogą myśleć, iż ochrona granicy w czasie pokoju, a taki właśnie czas mamy, to nie ich kompetencje, tylko Straży Granicznej. Mogą być zniecierpliwieni, bo do czego innego byli szkoleni. Ale z drugiej strony wszyscy musimy się wspierać właśnie po to, by do tej wojny nie dopuścić. I Straż Graniczna potrzebuje naszego wsparcia, bo przecież wszyscy funkcjonariusze tej formacji nie mogą zostać nagle przewiezieni na wschód. Muszą obsługiwać także ruch na innych granicach, lotniskach itd. Dlatego potrzebują również nas. A do rozpraszania tłumu to my jesteśmy najlepiej wyszkoleni. Gramy wszyscy w jednej drużynie. Tak to widzę — przyznaje policjant.
— W tym miejscu należy też zaznaczyć niezwykle istotną rolę żołnierzy Wojska Polskiego, którzy od dawna, często w trudnych warunkach, pełnią wyczerpującą służbę pod samą zaporą. Wielki szacunek dla nich — za wytrwałość i odwagę — dodaje.
Pytamy go, czego najbardziej się obawia, i jakie jest, jego zdaniem, rozwiązanie tej napiętej sytuacji na granicy. — Zdaję sobie sprawę, że ten konflikt nie jest czarno-biały. Najbardziej obawiam się, żeby nie doszło do konfliktu zbrojnego. Groźne byłoby również, gdyby kilkukrotnie zwiększyłby się napływ migrantów i granice szturmowały już nie setki, tylko tysiące osób. Na razie sobie radzimy, ale wtedy na granicę trzeba by było sprowadzać kolejnych funkcjonariuszy — podkreśla nasz rozmówca.
— Ja jestem tylko skromnym policjantem, ale wydaje mi się, że rozwiązywanie tego problemu należałoby zacząć od działań w Afryce i tam uświadamiać potencjalnych migrantów, by nie przyjeżdżali na Białoruś, bo wcale nie jest łatwo przedostać się przez granicę Unii Europejskiej. A tak zapewne wmawiają im przedstawiciele reżimu białoruskiego bądź rosyjskiego — mówi funkcjonariusz.
— Tymczasem na razie dopiero na miejscu brutalnie przekonują się o tym, w jaką pułapkę wpadli. Oni powinni wiedzieć wcześniej, że tu jest płot, zakaz jego przekraczania, służby, które tego pilnują itd. Białorusini też im różne rzeczy wmawiają. Zdarzało się nam zatrzymywać parę km od granicy migrantów, którzy myśleli, że już są w Niemczech. Powinny być też większe restrykcje dla tych, którzy zarabiają na tym procederze, czyli np. dla kurierów. Żeby ten „biznes” przestał im się opłacać — podsumowuje mł. asp. Mateusz Konkolewski.