Skip to main content
Wiadomości

Szantaż na Bliskim Wschodzie. „Jeśli coś nam się stanie, to wasze rafinerie spłoną”

Autor 3 lipca 2025Brak komentarzy

  • Materiał powstał w ramach nowego cyklu Punkty Zapalne

⠀ Onet

Kiedy słyszymy o Jemenie, to głównie w kontekście głodu i biedy. Ponad połowa populacji Jemenu potrzebuje pomocy humanitarnej. Mowa tu więc o 18 mln ludzi, w tym prawie 10 mln dzieci, którzy wymagają natychmiastowego wsparcia ratującego życie. Miliony dzieci cierpi na niedożywienie. Głód to jednak niejedyna plaga, która dotyka ten kraj. Od 10 lat trwa tam wojna domowa, która pochłania dziesiątki tysięcy ofiar.

Jemen to jeden z najuboższych krajów arabskich świata, z dramatycznie niskim PKB per capita, ze zdewastowaną infrastrukturą zdrowotną, edukacyjną czy gospodarczą. Miliony ludzi nie mają dostępu do podstawowych usług.

Ekspert, który rozmawiał z Onetem w ramach cyklu Punkty Zapalne, wyjaśnia, jak to możliwe, że kraj, który za sąsiadów ma Oman czy Arabię Saudyjską, jest w taki tragicznej sytuacji, a także jaki wpływ ma na to ruch Huti, o którym od paru miesięcy jest bardzo głośno.

Głód o „biblijnych rozmiarach”

Kacper Forreiter, Onet: Kilka lat temu pojawiły się kampanie społeczne alarmujące o klęsce głodu w Jemenie. Opisy mówiły wręcz o „biblijnych rozmiarach” tragedii. W październiku 2018 r. ONZ wydała ostrzeżenie, że 13 milionów osób jest zagrożonych „najgorszą od 100 lat klęską głodu na świecie”. Czy możemy określić Jemen mianem najbardziej głodującego kraju świata?

Marcin Krzyżanowski, orientalista i były dyplomata: Nie rozstrzygnę, czy rzeczywiście jest to najbardziej głodujący kraj świata, ale zdecydowanie Jemen jest jednym z najbiedniejszych. W tym momencie możemy mówić o masowym niedożywieniu właściwie całego społeczeństwa, z nielicznymi wyjątkami.

Co jeszcze wiemy o sytuacji humanitarnej w Jemenie?

Przyglądając się Jemenowi, otrzymamy ponury obraz kraju, który jest rozdarty wciąż trwającą wojną domową. To bardzo często umyka obserwatorom. Kraj boryka się także z dotkliwymi efektami zmian klimatu. Trwa proces pauperyzacji społeczeństwa. Ludność cywilna bardzo cierpi.

Ruch Huti. O co chodzi w jemeńskiej wojnie domowej

Jemen, przez trwający w nim konflikt militarny, jest podzielony na terytoria zarządzane przez różne frakcje. Czy sytuacja zwykłych ludzi różni się w zależności od terytorium?

Część Jemenu zarządzania jest przez Huti, inna część przez Radę Południową, a jeszcze inna przez Radę Prezydencką. W tej ostatniej części zapewne sytuacja jest nieco lepsza, ale nie zmienia to szczególnie dotkliwości niskiej dostępności jedzenia.

Wymienił Pan trzy frakcje zarządzające różnymi fragmentami Jemenu. Wojna domowa w Jemenie trwa od 10 lat. Skoro są przynajmniej trzy strony, to spodziewam się, że konflikt jest bardzo skomplikowany.

Gdyby to były tylko dwie strony walczące ze sobą o władzę nad państwem, to można byłoby powiedzieć, że jest to sytuacja „komfortowa” w porównaniu z tą rzeczywistą. Konflikt w Jemenie jest konfliktem bardzo wielopłaszczyznowym i tak naprawdę nie zaczął się 10 lat temu.

W takim razie kiedy?

Zależy, jak szeroko chcemy spojrzeć. Ważnym punktem była arabska wojna. Ale tak naprawdę korzenie tej wojny sięgają lat 60. i 70. To przede wszystkim kolonialna przeszłość Jemenu i fakt podzielenia go na dwie główne części – Jemen Południowy, dawny protektorat brytyjski ze stolicą w Adenie – swego czasu jedyne arabskie państwo socjalistyczne – i Jemen Północny, który obecnie jest obszarem kontrolowanym przez ruch Huti, a który przed zjednoczeniem Jemenu był obszarem tzw. imamatu, czyli kraju rządzonego przez imamów. Ci ostatni zostali w pewnym momencie obaleni i w wyniku wojny domowej utracili władzę, którą przejął prezydent Ali Abd Allah Salih, jednocząc kraj.

Na jak długo sytuacja ustabilizowała się?

Salih sprawował władzę aż do 2012 r., kiedy to został obalony w wyniku arabskiej wiosny. I tak naprawdę od czasu arabskiej wiosny trwa ta bieżąca odsłona tego konfliktu.

Ali Abd Allah Salih, 2003 r. AFP/Roslan Rahman / AFP

Ali Abd Allah Salih, 2003 r.

Kto z kim walczy?

Możemy wyróżnić trzy główne ośrodki polityczne i dwa pomniejsze. Najważniejszy, ten, który skupia najwięcej uwagi świata, to oczywiście Ruch Hutich, kontrolujący zasadniczo większość terytorium dawnego Jemenu Północnego. Drugą grupą jest uznawany międzynarodowo rząd Zjednoczonego Jemenu reprezentowany przez tak zwaną Radę Prezydencką. Rada Prezydencka jest wspierana przez Arabię Saudyjską i kontroluje północną i wschodnią część Jemenu. Trzecim organizmem politycznym kontrolującym znaczną część jemeńskiego terytorium jest tak zwana Tymczasowa Rada Południowa, która kontroluje między innymi dawną stolicę i obszar południowego Jemenu. Do tego mamy oddziały Państwa Islamskiego oraz Al-Kaidę. A także kilka mniejszych, lokalnych ugrupowań milicji, kontrolujących niewielkie obszary na wybrzeżu Morza Czerwonego i w okolicach miasta Al-Mukalla.

Wojna zastępcza czy konflikt regionalny. Kto macza palce w Jemenie

Brzmi to, jak typowe piekło wojny domowej w kraju postkolonialnym. Dużo stron, dużo interesów. Wspomniał Pan, że Arabia Saudyjska jest zaangażowana w ten konflikt. Jakich aktorów zewnętrznych możemy jeszcze wymienić?

Wachlarz państw, które usiłują mieszać w tym jemeńskim kotle, jest bardzo szeroki. Numerem jeden zdecydowanie jest Arabia Saudyjska. W czasie arabskiej wiosny i w okolicach 2015 r. interweniowała w sposób zarówno skryty, jak i otwarty w Jemenie, wspierając koalicję zwalczającą Hutich. Na drugim miejscu, pod względem zaangażowania, plasują się Zjednoczone Emiraty Arabskie, które również angażują się militarne, a nawet okupują część terytorium. Po drugiej stronie mamy Hutich, którzy są wspierani przez Iran.

O Huti zrobiło się głośno w ostatnich miesiącach.

Owszem. Przy czym przyjęło się w mediach, że skleja się frazę „Huti, wspierani przez Iran”. Warto tu wyraźnie zaznaczyć, że jakkolwiek wsparcie Iranu dla Hutich jest niezaprzeczalne, tak nie odnieśmy mylnego wrażenia, że Huti są marionetkę Teheranu albo ruchem przez Iran stworzonym (w przeciwieństwie do Hezbollahu). Ruch Huti jest ruchem rdzennym, mającym własną agendę, która przy okazji jest zbieżna z interesami Iranu.

Kto jeszcze angażuje się w Jemenie?

Rękę na pulsie w Jemenie, można powiedzieć już tradycyjnie, trzyma Egipt. Pojawiają się też bardzo ograniczone wpływy etiopskie. Oczywiście są też obecne potęgi globalne. Baczną uwagę na sytuację w Jemenie zwracają Stany Zjednoczone i dawny protektor Jemenu, czyli Wielka Brytania. Widać też, na szczęście dość słabo i mało efektywnie, Rosję, która w Jemenie ma bardzo ograniczone możliwości oddziaływania, wręcz symboliczne.

Czy z perspektywy europejskiej, a nawet polskiej, jesteśmy w stanie wskazać którąś ze stron jako tę „dobrą”? Zdaję sobie sprawę, że konflikt ten jest znacznie bardziej skomplikowany, niż prosty podział na dobrych i złych, ale myślę tu o moralnej soczewce Zachodu.

Z pewnością trudno nam, z perspektywy europejskiej, uznać Huti za „dobrych”. Oni mają na sztandarach hasło „Bóg jest wielki / śmierć Ameryce / śmierć Izraelowi / przekleństwo Żydom / zwycięstwo islamowi”. Radykalnie i agresywnie. Trudno nam też pozytywnie oceniać organizację, która podważa stworzony przez Zachód porządek międzynarodowy i bliskowschodnią architekturę bezpieczeństwa. Ale to nie czyni drugiej strony „dobrą”. To wojna domowa, bratobójcza i okrutna, a między młotem i kowadłem znajdują się cywile, którzy próbują normalnie żyć.

Wojny domowe z reguły są bardzo krwawe – to w ogóle przerażająca cecha tego typu konfliktów. Jaka jest skala cierpienia cywilów?

Sytuacja w Jemenie najbardziej przypomina sytuację w Afganistanie przed 2021 r. Huti, upraszczając, są zbliżeni w strukturze i sposobie walki do talibów. Też walczą w terenach górskich. Też grają na nosie siłom potężniejszym od siebie. I też, z racji podziałów plemiennych i naturalnego stanu, jakim jest w tym regionie wojna, Huti uderzają w cywilów, nie rozróżniając ich od żołnierzy. Gdzie leży granica między cywilem, wojownikiem czy terrorystą? W oczach Huti ocena jest bardzo płynna.

Czy widzi Pan szansę na rozstrzygnięcie tego konfliktu? Na to, że sytuacja się uspokoi?

Odpowiem krótko: nie.

W takim razie komu zależy na zakończeniu walk, a komu nie?

Nie sądzę, by komukolwiek realnie zależało na zakończeniu tego konfliktu. Z jednej strony wszystkie strony deklarują chęć zawarcia pokoju, choć na swoich warunkach, z drugiej mamy do czynienia z tak potężnym militarnym i politycznym klinczem, że kwestia pokoju w Jemenie jest sprawą bardzo odległą.

A o co właściwie toczy się ta wojna? Ujęliśmy sobie kwestię historycznych czy frakcyjnych podziałów. Ale to przecież Półwysep Arabski, stereotypowo bogaty. Sąsiedzi dosłownie siedzą na gazie i ropie. A obok Jemen, jeden z najbiedniejszy krajów świata. Wojna go takowym uczyniła?

Nie, Jemen był biedny jeszcze przed wojną. Brutalna prawda geograficzna jest taka, że Jemen po prostu nie ma szczęścia i na tej ropie naftowej, w odróżnieniu od sąsiadów, nie siedzi. Choć sięgając daleko, daleko w przeszłość, Jemen to jeden z najstarszych ośrodków cywilizacji starożytnych czasów. Z bardzo żyzną glebą, z intensywnym rolnictwem. Był w stanie osiągnąć rangę regionalnego mocarstwa. Waśnie plemienne, a długo, długo później światowe przemiany w XIX w. sprawiły, że Jemen z ważnego ośrodka handlowego i rolniczego, spadł do rangi peryferium świata arabskiego.

Są głosy, że konflikt w Jemenie jest tak naprawdę wojną zastępczą. Że to Arabia Saudyjską z Iranem ścierają się nie na swoim podwórku. Jak dalece to stwierdzenie jest prawdziwe?

Jeszcze do niedawna mogliśmy mówić o tym, że jest to jeden z szeregu konfliktów zastępczych. Iran usiłował grać na nosie Arabii Saudyjskiej i szachować ją od południa. Dzięki wsparciu, jakie Irańczycy udzielili Huti, są oni w stanie razić rakietami i dronami cele w Izraelu oraz cały czas stanowić straszak dla Arabii Saudyjskiej. Straszak oparty na prostym komunikacie. Jeśli coś nam się stanie, to wasze rafinerie spłoną.

To realna groźba?

Kilka lat temu udało im się na kilka dni obniżyć saudyjską produkcję ropy o blisko 40 kilka procent.

Czy ten konflikt może w takim razie rozlać się na region?

Groźba Huti do pewnego stopnia zdezaktualizowała się wraz z odprężeniem na linii Arabia Saudyjska — Iran. Ale zawsze istnieje ryzyko, może nie tyle rozlania się tego konfliktu na region, ile pogorszenia się relacji irańsko-saudyjskich, czy też ataku Izraela, czy Stanów Zjednoczonych na Iran (wywiad został przeprowadzony przed rozgrzaniem konfliktu na linii Izrael-Iran — red.). Efektem mógłby być atak Huti na saudyjskie rafinerie, co spowoduje, bardzo eufemistycznie rzecz ujmując, pewne zamieszanie na rynku ropy.

Dlaczego Huti atakują Izrael? Powodem rzeczywiście jest ich ideologia i skrajnie antyizraelskie hasła na sztandarach? Izrael jest, mimo wszystko, kawałek drogi od Jemenu.

To ruch religijny, który znalazł bardzo podatny grunt w Jemenie. Umożliwia chłopcom, młodym mężczyznom wyjść poza swoje plemię. Czasem nam trudno uwierzyć w siłę ideologii czy wiary, ale to faktycznie są motory napędowe ataków na Izrael.

Czy Huti mają podobny potencjał militarny, osobowy do innych tego typu grup, takich jak Al-Kaida, ISIS czy Hezbollah? Są w stanie rozdawać karty w regionie lub wręcz zastraszać Zachód? Czy to jednak siła głównie regionalna, bez aspiracji globalnych.

Huti są czymś więcej niż po prostu grupą terrorystyczną. Roszczą sobie pretensje nie tylko do supremacji ideologicznej, ale i do panowania nad określonym terytorium. Niedawno zaczęli rozwijać możliwości w zakresie produkcji rakiet i dronów. Tak więc, jak wcześniej byli zasadniczo lokalnym problemem np. dla Arabii Saudyjskiej, tak teraz ich potencjał rozwinął się i mówimy o ruchu, który skupia nawet kilka milionów ludzi, w tym kilkadziesiąt tysięcy uzbrojonych.

Jemen jest ofiarą zmian klimatu. To fakt

Wróćmy na chwilę do warunków, w jakich żyją Jemeńczycy. Wspomniał Pan, że kiedyś region ten był regionalnym mocarstwem, m.in. z uwagi na żyzną ziemię i rozwinięte rolnictwo. Ale powiedział Pan także, że Jemen jest ofiarą zmian klimatu. Co to oznacza?

Jemen nie jest krajem pustynnym, to region górzysty, który kiedyś był rolniczo samowystarczalny. Ba, to stamtąd pochodzi kawa mokka, której nazwa wzięła się od jemeńskiego portu, z którego produkt ten rozsyłany był w świat. Postępujące wysuszanie się górskich dolin, z powodu zmian klimatu, sprawia, że coraz mniej wody trafia na uprawy. A to oznacza mniej żywności na stołach mieszkańców.

Wojna i głód z jednej strony, z drugiej – Jemen odnotowuje niezwykle szybki wzrost populacji. Obecnie jest to prawie 40 mln ludzi, a do 2050 r. populacja może przebić 60 mln, a nawet zbliżyć się do 70 mln osób.

Zgadza się. Taki wzrost populacji to z pewnością szansa dla tego kraju na kompensowanie kiepskiego stanu gospodarski. Dzieci są tam swego rodzaju zasobem gwarancyjnym. To także, niestety, potencjalna siła militarna. Ale trzeba zauważyć jednocześnie, że gospodarka Jemenu, szczególnie w warunkach wojennych, nie jest w stanie udźwignąć tego przyrostu naturalnego. Skoro więc nie da się na ten moment rozwiązać konfliktu militarnego, to możemy być pewni, że kryzys humanitarny w Jemenie będzie pogłębiał.