Jaka scena była najtrudniejsza do nakręcenia? Jaką temperaturę miała woda w basenie, gdy kręcono sceny katastrofy? Wraz z Maciejem Maciejewskim, koordynatorem scen kaskaderskich w „Heweliuszu”, zaglądamy za kulisy nowego serialu Netfliksa.
Katastrofa promu „Jan Heweliusz” z 1993 roku to bez wątpienia jedna z największych i najbardziej bolesnych tragedii w powojennej historii polskiej żeglugi. Przeniesienie tego dramatu na ekran w formie serialu Netfliksa, stworzonego przez Jana Holoubka, wymagało nie tylko scenariuszowej precyzji, ale i gigantycznego, bezprecedensowego w polskiej kinematografii wysiłku produkcyjnego. To, co widzimy na ekranie, jako potężny, bezlitosny sztorm, jest efektem kaskaderskiej i technicznej maestrii. Jak zdradza Maciej Maciejewski, koordynator scen kaskaderskich, projekt ten okazał się największym wyzwaniem w jego dotychczasowej karierze zawodowej, co samo w sobie świadczy o jego skali.
Więcej o kulisach scen katastroficznych z “Heweliusza” posłuchacie w naszym podcaście.
Heweliusz – sceny katastrofy. Przygotowania, realizacja, realizm
Proces przygotowań do nakręcenia scen katastrofy morskiej, która pochłonęła 55 osób, rozpoczął się na długo przed pierwszym klapsem. Reżyser, Jan Holoubek, poświęcił blisko rok na szczegółowe rozrysowanie każdej sekwencji zatonięcia promu. Powstało ponad sto, być może nawet dwieście, rysunków, które z niemal chirurgiczną precyzją wizualizowały, jak wypadek będzie wyglądał zarówno wewnątrz jednostki, jak i na otwartym morzu. Ten etap planowania był kluczowy, pozwalając na dokładne oszacowanie niezbędnych środków i technik inscenizacyjnych.
Sama realizacja scen wodnych, które miały oddać horror walki o życie, wymagała sięgnięcia po specjalistyczny, najwyższy technologicznie kaliber. Choć część treningów odbywała się w Polsce, na przykład w basenie Politechniki Morskiej w Szczecinie, to kluczowe ujęcia kręcono w specjalistycznym, gotowym do symulacji ekstremalnych warunków obiekcie Rajpot w Belgii, nieopodal Brukseli. To tam ekipa mogła rozpędzić efekty sztormu do granic wytrzymałości maszyn – generatory wiatru, deszczu i fal tworzyły iluzję tak potężnego żywiołu, że nawet doświadczeni kaskaderzy przyznawali, iż mieli momenty zwątpienia podczas testów. Woda wdzierała się do nosa, uszu i oczu, natychmiastowo utrudniając oddychanie i powodując utratę pływalności, co idealnie oddawało koszmar katastrofy.
Jednym z najbardziej zaskakujących i ambitnych założeń produkcji było nakręcenie niemal 90% scen katastrofy z udziałem samych aktorów, a nie dublerów. Decyzja ta miała na celu maksymalne pogłębienie autentyczności i emocjonalnego zaangażowania widza – zespół twórczy chciał, byśmy widzieli twarze bohaterów walczących o przeżycie. Kaskaderzy Maciejewskiego pełnili głównie funkcje zabezpieczające i instruktorskie.
Ten stopień realizmu wymagał rygorystycznego, dwutygodniowego procesu przygotowawczego. Aktorzy, pod okiem specjalistów, w tym nurka Pawła Golika, pseudonim „Szczur”, musieli opanować zaawansowane umiejętności podwodne: od nurkowania ze sprężonym powietrzem, po wstrzymywanie oddechu w pełnej ciemności, we mgle i podczas symulacji silnych fal. Ćwiczono wypadanie z tratwy, poruszanie się w niewygodnych kombinezonach ratunkowych Aquata i wyciąganie przez śmigłowiec, a wszystko to w scenariuszach, które miały zapobiec panice i zachłyśnięciu wodą w ekstremalnych warunkach.
Paradoksalnie, warunki w belgijskim basenie były zgoła odmienne od tych na Bałtyku w styczniu 1993 roku. Woda w basenie miała “komfortowe” 35 stopni Celsjusza, co było ustępstwem na rzecz bezpieczeństwa i możliwości długotrwałej pracy. Jednak siła efektów specjalnych, które zbliżały się do tzw. „czerwonej linii” fizycznej wytrzymałości, sprawiła, że zmęczenie aktorów po kolejnych dublach było autentyczne, wizualnie oddając prawdziwą walkę o życie. Do tego stopnia, że szef belgijskiego zabezpieczenia kaskaderskiego, po kilku dniach zdjęciowych, dopytywał, kiedy w końcu przyjadą na plan właściwi aktorzy, będąc przekonanym, że w ekstremalnych ujęciach biorą udział wyłącznie dublerzy. To tylko świadczy o niezwykłej skuteczności polskich przygotowań i determinacji obsady.
Wśród wszystkich sekwencji, Maciej Maciejewski wskazuje jedną jako wymagającą największego skupienia: scenę odejścia kapitana Ułasiewicza, granego przez Borysa Szyca, który pozostał na mostku. Aktor, opisywany jako pilny profesjonalista na wszystkich treningach, musiał zanurzyć się wraz ze specjalną, potężną dekoracją mostka na głębokość sięgającą ośmiu metrów. Scena była skrajnie klaustrofobiczna, z utrudnioną widocznością i otoczeniem ścian. Maciejewski, zanim dopuścił do niej aktora, sam testował każdą procedurę ratunkową, udowadniając aktorowi: „jeśli ja dam radę, to ty na pewno też”. Ten fakt tylko podkreśla, z jaką odpowiedzialnością podchodzono do każdego, nawet najdrobniejszego elementu sceny. Co więcej, wszystkie role poza główną obsadą, takie jak pasażerowie i załoga, obsadzono wyłącznie kaskaderami, a nie statystami, co było podyktowane wymogami bezpieczeństwa i koniecznością precyzyjnego wykonywania trudnych manewrów w wodzie.
Ekipa wykorzystała potencjał belgijskiego obiektu w sposób bezprecedensowy, osiągając siłę efektów, jakiej dotąd tam nie notowano, a serial „Heweliusz” z pewnością będzie wspominany jako przełomowy dla polskiego kina katastroficznego, ustanawiając nowy standard w realizacji ekstremalnych scen wodnych. Dla Macieja Maciejewskiego stanowił on kamień milowy w rozwoju jego kompetencji w specyficznej pracy z żywiołem wody.
Więcej o kulisach scen katastroficznych z “Heweliusza” posłuchacie w naszym podcaście.

