Skip to main content

Dzisiaj tekst, za którego temat muszę niektórych przeprosić, choć dokładnie 20 lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że kiedykolwiek takie „przeprosiny” będą potrzebne.

20 lat temu zmarł papież Jan Paweł II. Jak Polska długa i szeroka, rozległ się w kraju i niósł się wielki, dość powszechny szloch. Żałoba była ogromna. Smutek – autentyczny i głęboki. Większość narodu miała poczucie, że odszedł ukochany ojciec. Niektórzy, wśród nich ja, czuli, że zmarł ojciec, a zarazem niekoronowany król Polski. Król? Dokładnie – król. Jak to po wyborze kardynała Wojtyły na papieża napisał Czesław Miłosz: „Na dnie swej nędzy Polska dostała króla, i to takiego, o jakim śniła”.
Kiedy go wybrano, miałem 12 lat (ja też kiedyś tyle miałem), ale już wtedy, jak większość, miałem dojmujące odczucie, że zdarzył się cud – cud ze snów Polaków i zapisanych wierszem marzeń Słowackiego. Że ten cud zmieni Polskę i nasze życie. Oczywiście nie spodziewałem się – nikt się nie spodziewał – jak szybko i jak wspaniałe owoce ten cud wyda. Nie mogłem też przewidywać, że za 30 lat z okładem postać papieża zostanie w Polsce sprowadzona do anegdoty, on sam do roli obrońcy pedofilów, a godzina jego śmierci – 21:37 – stanie się pretekstem do kpin i szyderstw ze strony naszych dzieci.
Polska miała ogromne szczęście do papieża Wojtyły
À propos dzieci – moje własne córki, choć wychowane w atmosferze wielkiego szacunku dla JP II, mój osobisty kult naszego papieża uważają pewnie za nieco egzotyczny, jeśli nie ekscentryczny. Bo kto z ich znajomych, jak ich ojciec, powiesiłby w domowym korytarzu plakat z papieżem, na którym widnieje jego zdjęcie zrobione w momencie ogłoszenia wyboru? To trochę jakby powiesić sobie w korytarzu na ścianie skórę dzika, a nad nią dodatkowo rogi jelenia. Wiadomo, że można, ale nikt normalny tego nie robi.
Zawsze uważałem, że Polska miała ogromne szczęście do papieża Wojtyły, ale i on miał szczęście, że się z tej Polski – choć rozstanie z nią tak opłakiwał, a tęsknota za nią tak mu doskwierała – wyrwał. Uważałem, że Rzym to wystarczająco daleko, by w macki polskiego piekła papież nie wpadł, co stało się udziałem znakomitej większości naszych wielkich. Oczywiście myliłem się. Watykan może jest bliżej nieba niż Polska, ale dla naszych piekielnych macek dystans to żaden. Nie dorwali go za życia, to dorwali po śmierci. W naszym piekle towar nigdy nie jest całkowicie przeterminowany. Żywi czy martwi – do piekielnego kotła trafią wszyscy.
Sprowadzanie Jana Pawła II do roli obrońcy pedofilów jest głupie
Z góry zaznaczę: sprowadzenie wybitnej postaci wielkiego człowieka i wielkiego Polaka do roli obrońcy pedofilów uważam za głupie, niegodziwe i nikczemne. W Watykanie z naszym papieżem widziałem się dwa razy – pierwszy raz w roku 1996, drugi w roku 2003. Już przy pierwszej wizycie zauważyłem, że zdrowie mu się sypie. Za drugim razem wyglądał i funkcjonował, jakby żył na słowo honoru albo Anioł Pański. Nikt nie powie, że ktoś w takiej formie fizycznej mógł skutecznie zarządzać czymkolwiek, a tym bardziej tak wielką i znaczącą instytucją jak Kościół katolicki. Wojtyła niemal dosłownie każdego dnia walczył o życie.
Odrzucam argument pod tytułem „to mógł zrezygnować”. Przypominam tylko, że ponad 20 lat temu ze wzruszeniem i uniesieniem patrzyliśmy na heroiczne wysiłki papieża, by żyć, trwać, mówić i uczyć. Przesłanie płynęło z jego ust, ale przesłaniem było także jego umęczone trudnościami codziennego funkcjonowania życie.
Ślady papieskie mam wokół siebie wszędzie. Z balkonu patrzę na dziedziniec Belwederu, na który wychodził z papamobile, by pójść na powitanie – najpierw, w 1979 roku, z Edwardem Gierkiem, a w 1983 roku, w stanie wojennym, z Wojciechem Jaruzelskim. 300 metrów od miejsca, gdzie mieszkam, znajduje się Nuncjatura Apostolska, w której mieszkał podczas warszawskiej części pielgrzymki w 1991 roku. Na porannym spacerze z moim psem codziennie mijam z kolei postument upamiętniający mszę, którą odprawił tam podczas tamtej pielgrzymki.
Będę Mu wierny zawsze
Ja – nieżyjącemu od 20 lat królowi Polski – będę wierny zawsze. Bo niezmiennie uważam go za postać wspaniałą, a na poziomie bardziej osobistym – za niezwykłego sprawcę i towarzysza podróży Polski do wolności, najwspanialszej podróży mojego życia. Podróży niespodziewanie zakończonej szczęśliwie, co – umówmy się – w naszej historii było raczej wyjątkiem.
Na ówczesnym Placu Zwycięstwa, dziś Piłsudskiego, Wojtyła prosił Ducha Świętego, by „odnowił oblicze ziemi, tej ziemi”. I Duch – za pośrednictwem narodu, któremu przewodził wąsaty elektryk z Gdańska – dokładnie to zrobił. Nieprawdopodobna, porywająca historia. Cud – i to nie mniemany, ale realny.
Z obliczem tej ziemi różnie już po odejściu papieża bywało. Już kilka miesięcy po jego śmierci władzę przejął tu człowiek, który krzyżem wymachując i portretem papieża się zasłaniając, zaprowadził rządy stanowiące totalne zaprzeczenie tych, których życzył Polsce papież w swoim wystąpieniu przed Zgromadzeniem Narodowym w czerwcu 1999 roku. Zamiast postulowanej przez niego troski o dobro wspólne – rządy podłości, nikczemności i draństwa. A jakby tych pierwszych lat pierwszego PiS-u było mało, los zafundował nam całą dekadę DudoPiS-u, która właśnie dobiega końca.
Jest wielce prawdopodobne, że koniec epoki DudoPiS-u będziemy świętować za dwa miesiące – dokładnie 36 lat od dnia wojtyłowego wezwania do Ducha Świętego. I kilka dni przed 25. rocznicą jego sejmowego wystąpienia.
Ponad połowa czasu po śmierci papieża przypadła więc na paskudne rządy strasznych ludzi, którzy z Bogiem na ustach piekłu służyli.
P.S. Zapomnijcie o moich „przeprosinach”. Ja Mu ten tekst po prostu byłem winny.