Nominacja Stanisława Cenckiewicza na szefa BBN zaskoczyła nawet mnie – człowieka skłonnego co prawda do nadziei, ale w bardzo realistycznych granicach.
Wiedziałem, że na to stanowisko nie trafi już człowiek w rodzaju Jacka Siewiery, który nie chciał konfliktu w obszarze bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego, mówił o tym głośno, narażając się wszystkim.
Nominacja Cenckiewicza zapowiada jednak konflikt totalny
Sławomir Cenckiewicz uważa politycznych przeciwników własnego obozu nie za konkurentów, nie za ludzi różniących się polityczną diagnozą (choćby najbardziej błądzących), ale za ruskich lub niemieckich agentów. Kiedy pod koniec rządów Zjednoczonej Prawicy zaczął kierować komisją badającą wpływy rosyjskie w Polsce, uczynił z niej narzędzie doraźnej politycznej walki.
Cząstkowy raport ogłoszony przez jego komisję tuż po przegranych przez PiS wyborach rekomendował uniemożliwienie Donaldowi Tuskowi i innym ważnym politykom PO pełnienia funkcji publicznych. Dlatego największym zarzutem, jaki można mieć pod adresem Tuska tworzącego własną „komisję do badania wpływów”, było to, że poszedł (nawet jeśli mniej ambitnie, bardziej dla „wizerunku twardziela”) śladem Kaczyńskiego i Cenckiewicza.
Jeszcze wcześniej, w 2006 roku, Cenckiewicz został szefem Komisji ds. Likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. W konsekwencji prac tej działającej we współpracy z Antonim Macierewiczem komisji, do publicznego obiegu trafiły dane agentów polskiego wywiadu (także tych wciąż jeszcze aktywnych). Później (za czasów rządów Zjednoczonej Prawicy) jeden z jej byłych członków został aresztowany za szpiegostwo na rzecz Rosji.
Sławomir Cenckiewicz był też konsultantem historycznym wydawnictwa Fronda przy publikacji książki „Resortowe dzieci. Służby” Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza. Później tę książkę entuzjastycznie promował. Była to praca atakująca różne postacie publiczne (m.in. dziennikarzy) przy użyciu argumentu „genealogicznego”, wedle którego posiadanie dziadków czy rodziców w aparacie PRL determinowało polityczne i ideowe poglądy ich dzieci i wnuków (o ile krytykowali oni Kaczyńskiego i obóz prawicy, bo chwaląc prawicę mogli się łatwo „oczyścić”).
Znając działania i publiczne wypowiedzi Cenckiewicza trudno nie uznać wygłoszonej przez niego tuż po nominacji obietnicy „harmonijnej, nie antagonistycznej” współpracy z rządem za hipokryzję.
Można się jednak obawiać, że pomiędzy prezydentem i rządem nie tylko nie będzie „Wersalu”, ale nie będzie zupełnie podstawowej współpracy. Nie będzie jej w czasach, kiedy Trump blokuje pomoc wojskową dla Ukrainy, a jego obóz mówi już głośno, że wschodnia flanka NATO nie będzie głównym obszarem amerykańskich zainteresowań i poczucia odpowiedzialności. Nie będzie tej współpracy w czasach dogorywającej Ukrainy i tryumfującego w regionie Putina. Nie będzie jej w czasach wojen handlowych i celnych dzielących niedawnych sojuszników z obszaru liberalno-demokratycznego Zachodu.
Zatem ani Wersalu, ani zupełnie podstawowej współpracy nie będzie w czasach, które by tego potrzebowały najbardziej.
Powrót mitologii „podziału postkomunistycznego”
Sławomir Cenckiewicz jako szef BBN cofa nas jednak także w czasie. Do mitologii lat 90., kiedy rzekomo walczyli ze sobą „postsolidarnościowcy” i „postkomuniści”. A jak ktoś w ten „postkomunistyczny podział” nie wierzył, stawał się „zdrajcą”.
Realna polityka już wówczas ten mit obalała codziennie. Naiwnymi antykomunistami nie byli ani Adam Michnik, ani Jarosław Kaczyński. Podobnie jak Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller bardzo szybko przestali być „komunistami” (o ile byli nimi kiedykolwiek).
Ludzie z problemami lustracyjnymi byli i w Unii Wolności, i korzystał z nich od samego początku do samego końca Jarosław Kaczyński. Począwszy od szefa spółki „Srebrna” (czyli osoby odpowiedzialnej za najbardziej wrażliwe finansowe zaplecze kolejnych politycznych inicjatyw Kaczyńskiego), aż po byłego ambasadora rządu Zjednoczonej Prawicy w Berlinie.
„Nomenklaturowy”, „postkomunistyczny kapitał” finansował zarówno polityczne przedsięwzięcia „zwolenników transformacji”, jak też przedsięwzięcia „antykomunistycznej prawicy” (gdyż każdy rozsądny człowiek z dużymi pieniędzmi będzie obstawiał wszystkie polityczne konie). Pierwsza partia Kaczyńskiego, Porozumienie Centrum, korzystała między innymi z finansowej pomocy Budimexu, nie mówiąc już o kapitale Bagsika i Gąsiorowskiego (jeden z najbliższych współpracowników Kaczyńskiego został prawomocnie skazany za udzieloną im pomoc w ucieczce z Polski).
Ostatecznie transformacja lat 90. okazała się zwycięską walką z komunizmem, jednak nie na poziomie personalnym (tu trudno się dziwić rozgoryczeniu wielu „nienagrodzonych” weteranów opozycji antykomunistycznej), ale na poziomie ustrojowym. Polska ma – kulawą, lecz jednak – gospodarkę rynkową opartą na prywatnej własności. Mamy też – kulawe, lecz jednak – instytucje demokratyczne.
Jednocześnie pojawiły się napięcia pomiędzy grupowymi i klasowymi beneficjentami transformacji, a grupowymi i klasowymi jej przegranymi. I ten właśnie, bardzo realny konflikt społeczny, zaczął eksploatować Jarosław Kaczyński. On sam nie był przeciwnikiem transformacji jako zmiany ustrojowej, uważał jednak, że to on – a nie Kwaśniewski, Miller, Krzaklewski czy Tusk – powinien transformację ustrojową w Polsce politycznie kontrolować.
Wojna wewnętrzna i mistyfikacja
Sławomir Cenckiewicz jako szef BBN-u zapowiada zatem podwójny problem. Wojna zamiast współpracy w obronności i polityce zagranicznej oraz powrót mitu „antykomunistycznej walki” z „postkomunistycznymi i agenturalnymi złogami”. Sam Cenckiewicz już w ten mit nie wierzy (gdyby wierzył, nie pozostałby wierny obozowi Zjednoczonej Prawicy i Kaczyńskiemu, którzy „podział postkomunistyczny” mają gdzieś).
Ponieważ jednak sam był wyznawcą tego mitu przez cały okres swojej pełnej idealizmu młodości, wie, jaki ten mit ma potencjał manipulacyjny. Szczególnie wobec najmłodszych Polaków, których zawsze wychowywano nie w szkole, lecz w micie.
Cezary Michalski