Alpejska dolina rzeki Drawy w Lienz i okolicach na przełomie wiosny i lata wygląda idyllicznie. To w takim krajobrazie zaczął się tamten dramat.
28 maja 1945 r. w obozie dla przesiedleńców Lienz-Peggetz pojawili się brytyjscy żołnierze. Kozackich oficerów zaproszono na „konferencję” z udziałem alianckich urzędników okupacyjnych. Jeden z brytyjskich wojskowych ręczył ponoć oficerskim słowem honoru, że Kozacy wrócą do obozu przed godziną 18 i włos im z głowy nie spadnie.
Podobno już wtedy doszło do pierwszego przypadku odebrania sobie życia. Zastrzelił się kozacki oficer, który poprzedniego dnia odmówił wydania broni. Ale reszta, ponad 2 tys. ludzi, wsiadła na podstawione ciężarówki.
Na miejscu, w Peggetz i innych obozach, pozostały rodziny tych oficerów oraz ich podwładni. Wkrótce dowiedzieli się oni, że ci ludzie już nie wrócą. Niebawem tysiące Kozaków zgromadzonych w dolinie Drawy miały podzielić ten sam los.
Od „rozkozaczania” do kolaboracji
Co robiły w tamtych stronach i w tamtym czasie dziesiątki tysięcy Kozaków – żołnierzy i cywilów? I skąd wiedzieli oni, że powrót do ZSRR dla większości z nich będzie oznaczać tortury, niewolę i śmierć?
By to głębiej wyjaśnić, trzeba się cofnąć o ponad ćwierć wieku, do okresu upadku caratu i eksplozji komunistycznej rewolucji w Rosji. Większość Kozaków opowiedziała się wtedy przeciw bolszewikom – już to upominając się o większą autonomię, już to wchodząc w sojusze z „białymi”.
W miarę jak szala zwycięstwa w wojnie domowej przechylała się na stronę bolszewików, część Kozaków przechodziła na stronę nowej władzy, ale inni nadal walczyli, choćby na Krymie czy na Syberii. Jeszcze inni (w sumie 80-100 tys.) uchodzili za granicę wraz z „białą emigracją”.
Wkrótce bolszewicka władza zaatakowała Kozaków z całą mocą, organizując „rozkozaczanie” kraju. Kampania nosiła znamiona ludobójstwa (zdaniem wielu późniejszych badaczy, bo wtedy ten termin jeszcze nie istniał). Uderzyła w 300-700 tys. przedstawicieli tej grupy: pozbawiano ich majątku, wypędzano z rodzinnych stron (a wsie palono), wysyłano do niewolniczej pracy w donieckich kopalniach, mordowano bez skrupułów.
Jeszcze później populację Kozaków w Ukrainie przetrzebił Wielki Głód. Te represje nieco osłabły w połowie lat 30., Kozaków dopuszczono nawet do powszechniejszej służby w Armii Czerwonej. Jednak większość z ocalałych z tej grupy miała wszelkie powody, by nienawidzić bolszewików i Związku Radzieckiego.
Walczyć przeciw Moskwie, poddać się na Zachodzie
Nie od razu wszakże po napaści III Rzeszy na ZSRR Kozacy zaczęli kolaborować z Niemcami. Hitler pogardzał zresztą Słowianami tak bardzo, że nawet nie rozważał doraźnego rozgrywania ich przeciw sobie dla większego celu, jakim był podbój ZSRR. Niemcy nie skonsumowali na przykład możliwości, jakie dało powstanie tzw. Armii Własowa.
To się zaczęło stopniowo zmieniać, oczywiście w miarę jak Niemcom zaczynało brakować ludzi i zaglądało im w oczy widmo odwrotu i klęski. Ostatecznie ok. miliona obywateli ZSRR założyło niemieckie mundury (zarówno Wehrmachtu, jak i oddziałów zbrojnych SS) i zwróciło się przeciw własnemu krajowi.
W tej rzeszy ludzi byli także Kozacy. W 1943 r. Rzesza zaczęła ich kusić „oswobodzeniem” ich terytoriów spod władzy radzieckiej. Stworzyła nawet coś w rodzaju kozackiej administracji, przypominającej rząd na uchodźstwie.
Stanął na jego czele gen. Piotr Krasnow, który po rewolucji sprawował władzę w efemerycznej tzw. Republice Dońskiej. Już jako emigrant był nie tylko zajadle antysowiecki, ale również sympatyzował z Hitlerem i z jego krucjatą przeciw „żydobolszewikom”.
Gen. Piotr Krasnow
Dezerterzy, uciekinierzy, emigranci
Dołączali do kozackich formacji zarówno dezerterzy i jeńcy z Armii Czerwonej, jak i ci, którzy po wojnie domowej w Rosji osiedli na Bałkanach. Największą jednostką, która w ten sposób powstała, była 1. Kozacka Dywizja Kawalerii (przemianowana potem na XV Kozacki Korpus Kawalerii, włączony do oddziałów SS), która podlegała niemieckiemu dowódcy – gen. von Pannwitzowi.
Uczestniczyła ona w walkach – skądinąd niezwykle brutalnych i krwawych – z partyzantami Tity na Bałkanach. Inną formacją było zgrupowanie „Kozacki Stan”, któremu przewodził Timofiej Domanow. Na początku 1945 r. dołączył do niego m.in. Krasnow.
Te kozackie formacje – ciągnąc nieraz za sobą cywilnych uchodźców – zawędrowały przez północne Włochy aż do Austrii. Tam dały się wziąć do niewoli, przede wszystkim Brytyjczykom.
Rachuba była prosta: nie dać się pojmać Sowietom. Radzieckie służby poddawały brutalnej filtracji nawet swoich własnych żołnierzy. Traktowano ich z góry jak szpiegów i zdrajców ojczyzny. Tym bardziej nie sposób było się spodziewać, że okażą litość Kozakom, jeśli ci wpadną w ich ręce.
Kilka kłopotów z repatriacją
W Austrii i Włoszech znalazło się więc jakieś 50-60 tys. Kozaków – i dla zachodnich aliantów był to nie lada kłopot. A właściwie – kilka kłopotów, które się na siebie nakładały. Pierwszy dotyczył repatriacji.
Mocarstwa Wielkiej Trójki zobowiązały się wzajemnie (m.in. w Jałcie), że po wojnie będą sobie nawzajem odsyłać oswobodzonych jeńców, zwolnionych więźniów czy robotników przymusowych – stosownie do ich obywatelstwa. Stalin domagał się więc oczywiście, by „oddano” Moskwie obywateli radzieckich.
Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi musieli zdawać sobie sprawę, że sporą część tych ludzi natychmiast po powrocie do radzieckiej strefy okupacyjnej spotkają prześladowania, z wieloletnimi wyrokami i śmiercią włącznie. I spora część tych ludzi także to wiedziała (w tym Kozacy).
Nie musiało być niczym dziwnym, że chcą uzyskać schronienie na Zachodzie – ale to by rozjuszyło Stalina.
Tymczasem na terytoriach kontrolowanych przez Moskwę znajdowało się mnóstwo brytyjskich i amerykańskich jeńców, których uwolniła Armia Czerwona. Roosevelt i Churchill mieli powody do obaw, że Moskwa pod byle pretekstem będzie chciała zatrzymać tych ludzi jako zakładników. Poza tym Waszyngton miał do Stalina interes: chciał go przekonać, by ten przyłączył się do wojny przeciw Japonii.
Franklin D. Roosevelt i Winston Churchill w Marrakeszu (1943 r.)
Nie rozdzielać „ziarna i plew”
Kłopot drugi: nie szło tylko o los żołnierzy i oficerów. Wśród Kozaków zgromadzonych w dolinie Drawy było, jak wspomnieliśmy, mnóstwo cywilów: kobiet, dzieci, osób starszych.
Kłopot trzeci: w tej rzeszy ludzi prawie na pewno znajdowali się zbrodniarze wojenni. Brytyjski i amerykański kontrwywiad to wiedział – ale miał kłopot nie tylko z identyfikacją takich osób, ale w ogóle z określeniem, jakiej dana osoba jest narodowości i jaki ma paszport (o ile ma go w ogóle).
Wielu uciekinierów z Europy Środkowo-Wschodniej – choćby z nieodległych Bałkanów, ale Kozaków też to przecież dotyczyło – próbowało udawać np. Niemców. Robili to właśnie po to, by nie repatriowano ich do ZSRR.
Zachodni alianci uznali jednak wobec tego, że – jak to ujął historyk Antony Beevor – machną ręką na oddzielanie „ziarna od plew”.
Nie-obywatele, czyli zbrodnicza nadgorliwość
I tu docieramy do kwestii czwartej, nie najmniej ważnej: w kozackiej wspólnocie byli również ludzie (nawet kilka tysięcy), którzy radzieckiego obywatelstwa nigdy nie mieli! Uszli oni przecież na emigrację jeszcze przed powstaniem ZSRR i przeżyli tam niemal całe międzywojnie.
Mało tego: niektórzy walczyli z bolszewikami jeszcze u boku angielskich sił ekspedycyjnych. Najbardziej spektakularny przykład: gen. Andrij Szkuro (pochodził z Kubania), który dostał nawet za to od Brytyjczyków Order Łaźni.
Anglosasi mogli i bez wątpienia powinni byli sprawdzić takich ludzi pod kątem kolaboracji z Rzeszą, a także ewentualnej odpowiedzialności za zbrodnie wojenne. Ale na pewno nie złamaliby żadnych postanowień, gdyby odmówili wydania ich Sowietom.
A zatem: gdyby poprzestano na wydaniu tylko radzieckich obywateli, byłaby to oczywiście decyzja bezwzględna i bezduszna, ale jakoś wytłumaczalna, a przede wszystkim: spójna z ustaleniami z Jałty. Tymczasem część katastrofy, w którą Kozaków wepchnięto, wzięła się ze zbrodniczej nadgorliwości.
Uśpić czujność, dzieciom rozdać słodycze
Wydaje się, że w dniach poprzedzających rozpoczęcie akcji repatriacyjnej próbowano czujność Kozaków uśpić.
Dzieciom rozdawano pomarańcze i czekoladę, Brytyjczycy obiecali też pomóc w zbudowaniu krytych kuchni. Wydawało się, że tysiące Kozaków są traktowane najzwyczajniej po ludzku i z poszanowaniem ich praw. Gdy Brytyjczycy zaprosili oficerów na „konferencję”, nie musiało to brzmieć podejrzanie.
Inna sprawa, że Kozacy w pewnym sensie projektowali na zachodnich aliantów własny antykomunizm. Nie spodziewali się, że ci okażą się wobec Stalina aż tak lojalni.
Kozacy woleli pokładać nadzieję w rychłym konflikcie między aliantami i bardzo chcieli wierzyć, że ich samych nic złego już nie spotka – jak zauważał już w 1955 r. na łamach tygodnika „Wiadomości” polski pisarz Józef Mackiewicz (tekst „Zbrodnia w dolinie rzeki Drawy”).
Samo oddzielenie oficerów od reszty kozackiej wspólnoty okazało się ze strony Brytyjczyków posunięciem dość przebiegłym. Oficerów wywieziono (kilku uciekło po drodze) do innego obozu, w nieodległym Spittal. Dopiero gdy znaleźli się za drutami, brytyjski oficer oświadczył, że zostaną oddani Sowietom.
Pałki, kolby i kłamstwa
Gdy w Spittal przyszło do załadunku oficerów, zaczęły się tragedie. Ktoś wieszał się w baraku, ktoś inny strzelał sobie w głowę z broni osobistej. By zapędzić oficerów na ciężarówki, brytyjscy żołnierze musieli sięgnąć po pałki.
– czytamy u Mackiewicza. Ci ludzie wiedzieli, że ich los – tak jak tysięcy ich pobratymców – i tak został przesądzony.
Gdy próbowali zeskakiwać z aut, tłuczono ich kolbami karabinów, często do nieprzytomności. A potem znów wrzucano na ciężarówki — „jak worki ziemniaków”, jak to opisał amerykański dziennikarz Julius Epstein, który prawie trzy dekady później wydał książkę o operacji „Keelhaul” (jeszcze do tego kryptonimu wrócimy).
Auta z kozackimi oficerami Brytyjczycy poprowadzili w uzbrojonym po zęby konwoju ku sowieckim liniom. Po drodze kilkunastu Kozaków jeszcze się otruło, ale też zginęło przy próbie ucieczki.
„Zabijcie nas, ale nie oddawajcie bolszewikom”
W kolejnych dniach Brytyjczycy – grożąc Kozakom już nie tylko pałkami, ale i bronią maszynową oraz lufami czołgów – zaczęli opróżniać obóz w Peggetz. Musieli w tym celu spacyfikować wielotysięczną demonstrację-procesję. Padli ranni i zabici.
Jeśli wierzyć relacjom, żołnierze wykonywali te rozkazy niechętnie.
– czytamy u Mackiewicza.
Wraz ze zdławieniem oporu w Peggetz Brytyjczycy rozpoczęli w całej dolinie Drawy coś w rodzaju obławy na ludzi, którzy mieli być repatriowani. Przyniosła ona kolejne ofiary śmiertelne.
Niekiedy był to przypadek (kogoś trafiła zabłąkana kula), ale częściej – skutek desperackiej ucieczki. Wreszcie: nierzadkie były przypadki odbierania sobie życia. Kozacy zażywali truciznę, skakali z okna albo urwiska, używali brzytew. To się powtarzało podczas innych akcji repatriacyjnych.
„Wszyscy pamiętają kobietę, która płynęła rzeką na wznak, z przywiązanym na piersiach niemowlęciem” – pisał Mackiewicz (nie przeżyła ani matka, ani dziecko). Ludzi, którzy skakali do rzeki, było więcej. Czasem zresztą trudno było rozróżnić, co jest nieudaną próbą ucieczki, a co targnięciem się na własne życie.
Obozy, wyroki śmierci, bezimienne groby
Rodziny kozackich oficerów i żołnierzy, gdy już zostały „przebadane” przez NKWD i Smiersz (radziecki kontrwywiad), najczęściej czekał w ZSRR obóz i zesłanie.
Większość oficerów nawet do Związku Radzieckiego nie dotarła. Sowieci rozstrzelali ponad 1,1 tys. tych ludzi jeszcze na terenie Austrii. Kolejny tysiąc rozpłynął się w powietrzu – nie jest przesadą założyć, że najprawdopodobniej zamordowano ich po przesłuchaniach i torturach i wrzucono do bezimiennych grobów. Najważniejszym przywódcom zorganizowano proces w Moskwie.
Tam skazano na śmierć przede wszystkim Piotra Krasnowa i Andrija Szkurę. Obaj zostali powieszeni. (Sądzono ich razem z gen. von Pannwitzem, który zresztą podążył do sowieckiej niewoli razem z podwładnymi). Najprawdopodobniej taki sam los czekałby ich wcześniej czy później na Zachodzie – w ich przypadku odpowiedzialności za zbrodnie wojenne trudno zaprzeczyć.
Andriej Szkuro
Przymusowe repatriacje, które przeprowadzono na przełomie maja i czerwca 1945 r. w dolinie Drawy, można uznać za początek operacji „Keelhaul”. Kilka innych akcji, które przeprowadzono w jej ramach (m.in. w Judenburgu, ale sięgnęła ona też Marsylii, Rimini, a nawet wschodnich wybrzeży USA), objęło w sumie 50-60 tys. Kozaków.
Jakkolwiek okrutnie to brzmi: trudno nazwać ten los wyjątkowym. Państwo radzieckie miało bogate doświadczenia, jeśli chodzi o zbiorowe prześladowania całych nacji czy grup. Ledwie rok wcześniej przeprowadziło np. zbrodnicze wysiedlenia Czeczenów i Inguszy czy Tatarów krymskich, traktując zbiorowo te narody jako hitlerowskich kolaborantów.
Zbyt wielkie, by milczeć – zbyt wstydliwe, by mówić
Jako pierwszy o kozackiej tragedii napisał najprawdopodobniej Polak – właśnie Józef Mackiewicz, w emigracyjnym Londynie (publikacja w „Wiadomościach”, a potem powieść „Kontra”). Ale to nie były publikacje anglojęzyczne – historia operacji „Keelhaul” długo jeszcze miała pozostać nieznana anglosaskim czytelnikom.
Tkwiła w tym pewna sprzeczność. Przymusowa repatriacja Kozaków (i nie tylko ich) była epizodem zbyt wstydliwym, by chciano o niej publicznie dyskutować. Zachodnia pamięć o II wojnie światowej i powojniu składała się przez dekady z wielu takich prześlepień, dotykających zwłaszcza doświadczeń narodów Europy Środkowo-Wschodniej (Polakom nie trzeba tego wyjaśniać).
Zarazem repatriacje Kozaków (i nie tylko ich) miały skalę zbyt wielką i pozostawiły zbyt wielu świadków, by historycy i politycy mogli zamieść je pod dywan na pięć pokoleń. W latach 70. pojawiły się wzmianki na ten temat u autorów rosyjskojęzycznych i dobrze na Zachodzie znanych, m.in. u Aleksandra Sołżenicyna.
Swoje zrobiła też książka wspomnianego Juliusa Epsteina. Bardzo trudno było ją zignorować – choćby dlatego, że Epstein zrobił onegdaj wiele dla przełamania zachodniej zmowy milczenia wokół zbrodni katyńskiej. O hipokryzji zachodnich mocarstw i ich nadmiernej uległości wobec Stalina wiedział aż za wiele.
Uwikłani w wojnę pamięci
Zarazem trudno uciec od spostrzeżenia, że historia kozackiej tragedii, od kiedy tylko ujrzała światło dzienne, była uwikłana w „wojnę pamięci”. Oczywiście mowa tu tylko o debacie zachodniej – wszak w sowieckiej historii wojny i powojnia takie epizody jak ten nie miały w ogóle prawa stać się przedmiotem debaty.
Badaczom, którzy naświetlali kwestię repatriacji, zarzucano np., że pomniejszają skalę wojennej kolaboracji Kozaków z hitlerowcami – tak jakby ta ostatnia okoliczność miała usprawiedliwiać wydanie na pastwę Stalina tysięcy niewinnych ludzi.
Problem nie jest jednak błahy. Powraca zresztą wszędzie tam, gdzie narody żądają pamięci o własnych ofiarach – i jednocześnie wolałyby milczeć o własnych zbrodniarzach.
Inne zarzuty dotyczyły wiarygodności relacji, które były składane po kilku dekadach. Dotyczyło to i brytyjskich oficerów, którzy uczestniczyli w repatriacjach, i samych Kozaków – świadków, ocalałych, a zarazem ludzi dbających o pamięć o własnych współziomkach.
Wypada tu przypomnieć słowa Konstantego Geberta: „Przyznajemy ofiarom większą swobodę posługiwania się językiem. często czują, że skoro ocaleli, to mają obowiązek potrząsnąć naszą moralną wrażliwością„. Język potrafi „oświetlać” to, co przemilczane, ale i zniekształcać – o czym warto pamiętać, czytając np. wspomnianego Mackiewicza.
Kozackie dzikusy i brytyjskie słowo honoru
Były też kontrowersje polityczno-prawne. Padały np. oskarżenia o kalanie reputacji brytyjskiego munduru. Wszak Nikołaj Tołstoj (badacz, potomek „białej emigracji”) zarzucał niektórym politykom i oficerom brytyjskim, że właściwie współdziałali ze Stalinem w wymordowaniu m.in. kozackich oficerów.
– miał mówić jeden ocalałych kozackich oficerów. Dla Tołstoja takie oskarżenia skończyły się przegranym procesem, który doprowadził go do bankructwa. Ale sprawa nie przestawała żyć swoim życiem.
Chyba najważniejszą postacią w Londynie, która w latach 80. „oberwała” zarzutem o współudział w zbrodniach na Kozakach, był Harold Macmillan – były brytyjski premier, a w czasie wojny tzw. minister-rezydent brytyjskiej dyplomacji na obszarze Morza Śródziemnego.
Harold Macmillan
Ciekawe swoją drogą, że gdy Macmillana zapytano o tę kwestię przed kamerami BBC, wywarł fatalne i zarazem charakterystyczne wrażenie. Zasłaniał się niepamięcią, powiedział m.in., że nie czuje się winny tragedii Kozaków – a poza tym, jego zdaniem, „właściwie były to dzikusy” .
Po latach jego biograf twierdził, że Kozacy wiosną 1945 r. nie padli ofiarą świadomego działania Brytyjczyków. Winna była raczej ich ignorancja – nie umieli rozróżnić choćby „białych” emigrantów od kolaborantów-obywateli radzieckich i te niuanse, decydujące o życiu i śmierci tysięcy ludzi, po prostu niezbyt ich obchodziły.
Przeciągnięci pod kilem historii
Wspomniana kilka razy nazwa „Keelhaul” wymaga na koniec osobnego wyjaśnienia. Alianckie armie przydzielały różnym operacjom takie kryptonimy. Weźmy dla przykładu „Overlord” (lądowanie w Normandii), „Torch” (desant w Afryce Północnej) czy „Varsity” (kampania spadochronowa na terenie Rzeszy).
To były słowa-kody. Były jasne tylko dla nadawcy i adresata, szpieg (czy w ogóle ktokolwiek postronny) nie mógł dostrzec w nich prawdziwego znaczenia i sensu, a przynajmniej nie od razu. Trudno byłoby się domyślić, że za nazwą np. projektu „Manhattan” kryje się budowa bomby atomowej.
Z „Keelhaul” było zapewne podobnie. Ale, jak się okazało, tylko do pewnego stopnia. To słowo określało w języku angielskim jedną z najokrutniejszych kar, jakie aż do XVIII w. mogły spotkać marynarza na żaglowcu: przeciąganie pod pokładem. Skazanego krępowano liną, która było uprzednio przeprowadzana przez reję i pod kilem. A potem wrzucano człowieka do wody i dosłownie wleczono po poszyciu statku.
Jego ciało było kaleczone i szarpane zarówno np. wystającymi gwoździami i drzazgami, jak i ostrymi skorupiakami, które przyczepiały się do burt i dna. Marynarz, gdy wyciągano go po drugiej stronie, często był już martwy – tonął w trakcie kary. Jeśli zaś jeszcze żył, to często niedługo, bo był straszliwie okaleczony i zakażenie ran było kwestią czasu.
Niezależnie od kontrowersji, których do dziś dostarcza badaczom operacja „Keelhaul”, zgodziliby się oni zapewne co do jednego: ktokolwiek ukuł ten kryptonim, naznaczył go, zapewne bezwiednie i niechcący, straszliwą ironią.